sobota, 11 czerwca 2016

"Piękno naszego własnego, prawdziwego domu" - wywiad z Rosi Sunyą Kjolhede

In English >>
Wywiad z Rosi Sunyą Kjolhede przeprowadzony w styczniu 2015 roku w Warszawskim Ośrodku Zen "Bodhidharma".

Dlaczego tak wielu ludzi żyje z poczuciem, że czegoś im brakuje, że powinni coś w sobie zmienić, poprawić? Że to, co jest, to zbyt mało? Skąd to poczucie niedostatku?

Rosi Sunya: To uporczywe poczucie braku, wrażenie, że nigdy nie mamy wszystkiego, co powinniśmy mieć, że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, dotyka to dziś, myślę, wielu ludzi. Istotą buddyjskich nauk jest przekonanie, iż ludzie są przyrodzenie pełni i kompletni, nie brakuje im absolutnie niczego. Cóż za paradoks - potrzeba tak wiele wysiłku, by uświadomić sobie ową prostą prawdę!

Skąd to wszechobecne poczucie niedostatku? Z pewnością wzmacnia je nasza kultura. Wiele instytucji edukacyjnych, ekonomicznych i religijnych pracuje nad tym, byśmy czuli się nieodpowiedni, niepoprawni, źli, a wszechpotężny przemysł reklamowy żywi się naszym brakiem satysfakcji.



Jest jednak coś jeszcze. Jakiś wewnętrzny głos, który bezustannie szepce nam, że nie jesteśmy dość dobrzy. Co to jest? Czy nie jest przypadkiem tak, iż znajdujemy pod pełną kontrolą poczucia niespełnienia? Czy to nie ono sprawia, że podkopujemy grunt, na którym stoimy? Również w znaczeniu dosłownym: konsumując wszystko, co tylko można znaleźć, niszcząc przy tym lasy deszczowe i rafy koralowe, powodując ocieplanie i zakwaszanie oceanów, topienie lodowców... To najbardziej podstawowe pytanie, jakie możemy sobie zadać. Przede wszystkim jednak powinniśmy zastanowić się, co możemy z tym zrobić?

Cóż zatem można zrobić? Jak wydostać się z tej odwiecznej narracji o niespełnieniu, o odizolowanym "ja", bezustannie skonfliktowanym z otaczającym światem? Jak się uwolnić i doświadczyć owej głębokiej prawdy, iż jesteśmy wewnętrznie pełni i stanowimy jedność ze wszystkim co żyje? Problem w tym, iż próbujemy najróżniejszymi sposobami zapełnić to nieprzyjemne poczucie braku, nie zawsze w pełni świadomi tego, co robimy. Znamy wszak tak wiele metod zapełnienia pustki, tak wiele domowych kuracji dla ucieczki przed poczuciem braku i niespełnienia. Nasza mania zakupów i konsumpcji, wszystkie uzależnienia: od alkoholu, narkotyków, jedzenia i niejedzenia, posiadania, nieustannego bogacenia się kosztem innych, pozycji, popularności. Wszystko to sprawia jednak, iż czujemy się tylko gorzej i gorzej. Poczucie niespełnienia niszczy nasze życie oraz naszą planetę.

Jak można wyciszyć się na tyle głęboko, by nawiązać kontakt z prawdziwym pięknem i wspaniałością świata, by odczuć radość z samego faktu bycia żywym na tej niezwykłej planecie? Są różne drogi do tego celu, jednak wszystkie one wymagają wyciszenia, a nie szaleńczego biegu, którym próbujemy zapełnić swoją pustkę. Otaczamy się myślami. Powiedziałabym, iż jest to nasze najgłębsze uzależnienie, z którego wyrastają wszystkie inne. Dlaczego bezustannie pogrążamy się w myślach? To tak, jakbyśmy przez cały dzień bez przerwy mówili do samych siebie. Owijamy się szczelnie myślami, a potem czujemy się wyizolowani, niespokojni, odcięci. Jak zatem uciszyć swój umysł, a otworzyć serce? Moim zdaniem to właśnie jest kluczowe pytanie.

Liczne nauki duchowe a także psychologia radzą nam, by zaakceptować siebie. Co o tym sądzisz?

Trzeba wpierw zapytać, co dokładnie mamy zaakceptować? Czy tylko owo bardzo ograniczone wyobrażenie samych siebie, oparte na doświadczeniach z przeszłości i reakcjach otaczających nas ludzi? Czy mamy zaakceptować ten niezmienny portret, który sami sobie namalowaliśmy - podczas gdy naprawdę wciąż się zmieniamy, z roku na rok, z chwili na chwilę? Jakie "ja" akceptujemy?
Oczywiście nie chodzi tu o samokrytykę. Przeciwnie. Moje doświadczenie pokazuje, że większość ludzi jest ciężko przygnieciona niechęcią do samych siebie. Więcej, często jest to wręcz otwarta nienawiść do samych siebie. Obserwuję dziś prawdziwą epidemię tego zjawiska. Nasz hiper-krytyczny umysł uderza na wszystkie strony. Krytykujemy siebie, krytykujemy innych. To bardzo bolesny sposób życia, nie tylko dla nas samych oczywiście, ale również dla całego naszego otoczenia.

Akceptacja emocji, które w nas powstają. Akceptacja myśli, które się pojawiają, jakiekolwiek by one nie były. Cóż to jednak znaczy? Trzeba się na nie otworzyć, rozpoznać je, doświadczyć ich bez osądzania - tak, to z pewnością krok w stronę uzdrowienia. Trzeba jednak uważać, by nie stworzyć sobie przy tym uproszczonego obrazu siebie, by nie powtarzać w kółko: "cóż, właśnie taka lub taki jestem". Jeśli nie podejmiemy próby zajrzenia głębiej, sami się skrępujemy. Wyobraźmy sobie, że posiadamy wspaniały pałac otoczony rozległymi ogrodami, a w każdej z jego komnat leży prawdziwy skarb. My tymczasem spędzamy życie zamknięci w ciasnej i ciemnej piwnicy, nie zdając sobie sprawy w jak wspaniałym miejscu się znajdujemy i nie mając odwagi wyjść na zewnątrz. Przekonani, iż nasz ponury loch jest jedyną istniejącą rzeczywistością. Nie zdajemy sobie sprawy ze wspaniałości i piękna naszego własnego, prawdziwego domu. Musimy znaleźć sposób i odwagę w sobie, by opuścić tę ciemną, ciasną piwnicę naszego umysłu zapełnionego myślami i nawykowymi reakcjami.

Zatem tak, musimy nauczyć się akceptować i doświadczać wszystkiego, co się pojawia, ale równocześnie otworzyć się na to pytanie: co to jest - to coś, co sięga głębiej niż myśli i uczucia? Kto sobie to wszystko uświadamia? Czym jest moja prawdziwa natura? To nie jest wyłącznie podejście zen, to podstawowe pytanie człowieka. Kto lub co jest świadome tego wszystkiego? Pytanie to zaprowadzi nas znacznie głębiej niż możemy sobie wyobrazić!

Czytelnik czytający twoją odpowiedź mógłby zapytać: no właśnie, kto to jest?

[śmiech]
Dokładnie! To właśnie to pytanie. Kim lub czym jest to, co właśnie teraz mówi, słucha i oddycha? Nie jest to coś, co można opisać słowami, trzeba tego doświadczyć bezpośrednio, osobiście. Nikt nie może nam podać poprawnej odpowiedzi, ponieważ to my nią JESTEŚMY i zawsze byliśmy. Dopóki jednak nie znajdziemy sposobu, by wyciszyć to serce-umysł-ciało, będziemy uwięzieni przez myśli niczym chomik biegnący w kołowrotku. Musimy znaleźć sposób, by zanurzyć się pod fale naszych myśli i odkryć tam ciche, świetliste głębiny, które od zawsze były tuż pod powierzchnią.

Czy oznacza to, iż myślenie jest błędem? Ludzie próbujący medytacji często mówią, że mają problemy z kłębiącymi się w ich głowach myślami.

To prawda, wiele osób mówi: Nie mogę medytować, mam w głowie zbyt dużo myśli. Któż jednak bardziej potrzebuje medytacji, niż osoba której umysł pracuje właśnie w taki sposób. Bardzo ciężko jest żyć, gdy nasz umysł znajduje się całkowicie poza kontrolą. Jest to tak samo ciężkie dla nas, jak i naszego otoczenia. Dlatego osoba, której umysł jest nadmiernie aktywny, bardziej niż inni potrzebuje sposobu na jego uciszenie i oczyszczenie - i to każdego dnia. Jak inaczej można doświadczyć owego głębokiego spokoju, ukrytego pod warstwą hałasu i zamieszania?

Z pewnością nie ma nic złego w istnieniu myśli. Nasz umysł tworzy je tak samo, jak nasze gruczoły wydzielają hormony; to jedna ze składowych ludzkiego życia. Intelekt może być wspaniałym narzędziem. Nie chodzi więc o osądzanie, klasyfikowanie czy ocenianie myśli. To generuje tylko jeszcze więcej myśli. Problemem jest to, iż u większości ludzi myślący umysł znajduje się całkowicie poza kontrolą. To on trzyma stery w rękach.

Pozostaje pytanie, czy chcemy tak żyć? Czy pozwolimy, by nasze życie filtrowało się przez gęstą powłokę myśli, powodując całe to zamieszanie i tworząc poczucie oddzielenia? Czy chcemy żyć pod znieczuleniem mentalnych abstrakcji? Innymi słowy, czy chcemy żyć wewnątrz swoich głów, czy też chcemy żyć naprawdę, całym sobą i całym sercem? Przypominają mi się w tym miejscu słowa Stephena Leacocka: "Życie, o czym dowiadujemy się jednak zbyt późno, polega na przeżywaniu każdej cząstki każdego dnia i godziny." Jakie to przygnębiające, patrzeć wstecz na całe swoje życie ze świadomością, iż nigdy się go prawdziwie nie doświadczyło, iż spędziło się je w więzieniu swego własnego, szczelnie oddzielonego świata. Na szczęście rzeczywistość ma swoje sposoby, by przebić się przez nasz pancerz i pokazać - często w bolesny sposób! - to, co prawdziwe i rzeczywiste.

Dużą popularnością cieszy się dziś pogląd, iż trzeba być obecnym tu i teraz. Czy to jest właściwa droga do szczęścia?

Jeśli nie jesteśmy obecni tu i teraz, to gdzie i kiedy się znajdujemy? Cóż jeszcze posiadamy oprócz "tu i teraz"? Nie powinniśmy jednak tworzyć z tych słów jeszcze jednego mema, jaki daje przyjemne poczucie dostępu do tajemnej wiedzy. Co tak na prawdę oznacza "tu i teraz"? Jeśli postrzegamy to w uproszczony sposób, jako punkt w przestrzeni, tracimy z oczu pełen obraz. "Tu i teraz" zawiera w sobie wszystko, cały czas i całą przestrzeń. Otwierają się one przed nami właśnie tutaj, w tym właśnie momencie.

Zatem ciąży na nas odpowiedzialność, w bardzo pięknym znaczeniu tego słowa, nie mylmy tego z przykrym obowiązkiem! Odpowiedzialność za wszystko i wszystkich. Dawni mistrzowie i współcześni naukowcy jednogłośnie potwierdzają tę wszechogarniającą współzależność.

W starożytnych naukach hinduskich znajdujemy obraz cudownej Sieci Indry, która rozciąga się dalej niż cały wszechświat. Łączy wszystko co istnieje, a każdy z jej węzłów zdobi błyszczący klejnot. Każdy klejnot odbija w sobie wszystkie pozostałe klejnoty sieci. To swego rodzaju holograficzny obraz wszechświata, który zawiera ciekawe podobieństwa do teorii strun wypracowanej przez współczesną fizykę. Nawet maleńki ruch na dalekich peryferiach wprawia w wibrację całą sieć, oddziałując na każdy element. To właśnie my: my jesteśmy klejnotami odbijającymi całą rzeczywistość, my jesteśmy punktami, w których łączy się przestrzeń i czas. Cóż takiego jest poza nami, co nie jest częścią tej oddychającej chwili, właśnie w tym momencie?

Zatem tak, jeśli chcemy żyć pełnym, bogatym i otwartym życiem, z pewnością musimy podjąć wysiłek wyjścia z cienia naszego mentalnego błądzenia, aby być w pełni obecnymi - na ile to tylko możliwe. By utrzymać żywy kontakt z tą właśnie chwilą, właśnie w tym miejscu. Musimy uważać jednak, by nie lgnąć do żadnej izolującej nas koncepcji punktu "tu i teraz". To może nas odseparować i sprawić, iż uciekniemy od wzięcia odpowiedzialności za wszystko, co żyje w tym właśnie momencie. "Tu i teraz" ma niewyobrażalną głębię i szerokość, zawiera w sobie wszystko.

Ludzie, którzy korzystają z psychoterapii, biorą udział w najróżniejszych warsztatach, czy oddają się praktykom duchowym w pewnym momencie odczuwają frustrację lub rozczarowanie, gdy mimo podejmowanych wysiłków, a nawet osiągnięcia pewnych postępów, nie doznają poczucia jedności czy spełnienia. Teraz zaś czytają o "tu i teraz", o prawdziwym "ja". Co możesz im poradzić?

Możemy czytać bez końca i do pewnego stopnia jest to nawet pomocne. Jednak nie odczujemy satysfakcji, dopóki będziemy przykuci do pojęć. Pojęcia nie sięgają dostatecznie głęboko. Nie mogą zmienić naszego życia. Jedności trzeba doświadczyć bezpośrednio, a nie tylko o niej czytać. Lektura nie może być substytutem prawdziwego doświadczenia. Książki bywają pomocne, ale prawdziwym wyzwaniem jest rozbicie pancerza naszego własnego narcyzmu. Używam tego słowa w popularnym, a nie medycznym znaczeniu - chodzi mi o głębokie zaabsorbowanie samym sobą, które dominuje w ludzkim życiu, odcinając nas od siebie nawzajem i od naszej planety.

Jak możemy się z tego wydostać? W jaki sposób otworzyć swoje serce? Droga do tej ogromnej przemiany musi być usiana rozczarowaniem i frustracją, jednak jakaż inna rzecz byłaby równie warte naszej uwagi?

Psychoterapia jest pomocna na wiele sposobów, umożliwiając nam rozwój życiowy, ale zwykle nie posuwa się do kwestionowania podstawowego założenia o istnieniu oddzielonego "ja". Psychoterapia skupia się na uzdrowieniu indywidualnego "ja", i chwała jej za to, ale potrzebujemy zejść jeszcze głębiej, dostać się na zupełnie inny poziom. Nie jest to powolna transformacja, odbywająca się małymi krokami. To prawdziwe przebudzenie się ze snu o byciu oddzielonym. To radykalny i rewolucyjny skok, którego jakaś część nas samych nie chce zaakceptować. Część naszego ja twardo sprzeciwia się takiej transformacji.

Skąd bierze się ten opór?

Świadomie bądź nie, z zaciekłością bronimy swojego wewnętrznego status quo. W głębi swej psychiki nawet najbardziej radykalny rewolucjonista chwyta się tego, co najbardziej znajome i oswojone. Cześć nas samych opiera się jakiejkolwiek istotnej zmianie, wszystkiemu, co zagraża naszym ustalonym wewnętrznym normom. Zwykle siły te działają pod poziomem świadomości. Jednak zjawisko to możemy zaobserwować również w otaczającym nas świecie: gdy dochodzi do rewolucji, od razu uaktywniają się siły antyrewolucyjne. Wystarczy przyjrzeć się wydarzeniom Arabskiej Wiosny spred paru lat. To samo dzieje się w głębi świadomości. Gdy udaje nam się otworzyć, gdy zaczynamy się zmieniać, narasta w nas opór. Im głębiej idziemy, tym staje się on silniejszy, gdyż część nas samych boi się prawdziwej transformacji i gorączkowo pragnie ją powstrzymać.

Być może dzieje się tak z lęku, że zmiana nie przyniesie spodziewanej poprawy, a przeciwnie, zmieni sytuację na gorszą? Brak wiary, poczucie czającego się niebezpieczeństwa. Może potrzebujemy jakiegoś dowodu, który pokaże nam ku czemu zmierzamy?

Owszem, zaufanie jest tu jedną z najważniejszych rzeczy. Jednak dla większości ludzi zaufanie do samych siebie, do innych i do świata nie jest łatwo dostępne. Mieliśmy je w dzieciństwie, przynajmniej przez moment, ale zostało ono zniszczone albo sami je zgubiliśmy. Ufne serce wymaga opieki. Rośnie ono w nas w czasie medytacji, gdy wypływamy na głębokie wody naszego istnienia, gdy zanurzamy się w te głębiny. Tam znikają wszystkie urazy, lęki, winy i osądy. Zaufanie do naszej własnej prawdziwej natury - natury samego życia - pojawia się wówczas samo z siebie. Poprzez głęboką praktykę stopniowo odzyskujemy tę wrodzoną ufność, to niewinne serce, co nie oznacza jednak naiwności, gdyż jest równoważone czystym spojrzeniem mądrości.

Tracimy zaufanie, ponieważ przestajemy ufać samym sobie. Część nas samych nabiera przekonania, iż nasze ja jest złe, niczego nie warte, że jest po prostu niewłaściwe. Wykształciliśmy w sobie cały system obronny, który ma chronić to kruche i bolesne złudzenie żyjące w samym centrum naszej jaźni, a przy tym utrzymać je poza polem widzenia. Nauczyliśmy się żyć odwracając wzrok od tego ciemnego miejsca. Wkładamy wiele wysiłku, by inni również nie mogli go dostrzec, tworząc i przywdziewając wszystkie nasze maski, wszystkie te postaci, które chowamy w zanadrzu.

To przerażające miejsce i opieramy się przed zagłębieniem się weń, ale jednocześnie kryje ono wielki potencjał. To jest niczym czarna dziura w centrum Drogi Mlecznej - najprawdopodobniej niezbędna dla istnienia całej naszej galaktyki. Nie chcemy zagłębić się w tą tajemnicę. Może nam ona przynieść pierwotny lęk, lęk przed tym, co się tam kryje, lęk przed tym, iż ruszymy z posad nasz znajomy świat, że okażemy się oszustami, czy wreszcie lęk przed Nieznanym.

Jednak właśnie tam uwięzione są nasze siły życiowe, niczym smok zamknięty w klatce. Odwracając wzrok od ciemnej jaskini naszej podświadomości odcinamy się od swojej własnej siły, niezwykłego potencjału i twórczej energii. Nie pozwalamy im wydostać się na powierzchnię i działać w naszym codziennym życiu. To zaś kieruje nas ku pytaniu, dlaczego tak wielu współczesnych ludzi odczuwa wyczerpanie i niepokój.

Dlaczego?

Oczywiście w grę wchodzi również przepracowanie, które wydaje się być integralnym elementem naszego systemu gospodarczego. Tym niemniej niespokojny umysł potrafi wysysać z nas zadziwiająco wiele energii! Czas, w którym umysł jest najbardziej aktywny, gdy jesteśmy bardzo zajęci, zmartwieni czy niespokojni, odczuwamy jako najbardziej męczący. Życie w taki sposób wymaga gigantycznych pokładów energii, wytracanej na to tylko, by utrzymać smoki w zamknięciu. To ciężka walka, która angażuje sporo życiowej siły.

Znajduje to dość oczywistą parabolę w naszym podejściu do paliw kopalnych, które wydobywamy z głębin Ziemi - ropy naftowej i węgla. Czyż nie takie samo marnotrawstwo cennej energii zachodzi w samym środku naszej istoty? Niszczenie i degradacja ziemi, oceanów i powietrza jest tylko odbiciem tego, co wyrządzamy swojej własnej istocie. Stan, w jakim znalazł się świat, pokazuje stan naszych umysłów. Musimy pracować nad uzdrowieniem na wszystkich poziomach. Jeśli nie zaczniemy aktywnie i wspólnie działać na rzecz uzdrowienia Ziemi i odwrócenia przyczyn zmian klimatycznych, to stracimy szansę na uzdrowienie swoich serc i umysłów. Jeśli nie uzdrowimy siebie, będziemy jedynie powielać swoją chorobę. Nasza własna dysfunkcja uwidoczni się w naszych dziełach.

Czy możesz powiedzieć jak pomaganie i służenie innym może uczynić nasze życie szczęśliwszym?

Wyniki wielu badań naukowych pokazują, iż ludzie są szczęśliwsi, kiedy robią coś dla innych. Jest to bardzo konkretny sposób, by przebić się przez skorupę zaabsorbowania samym sobą, jednak w ostatecznym rachunku musimy przebudzić się do radykalnie nowej definicji siebie. Gdy wyobrażamy sobie, że "ja" ogranicza się tylko do ciała-umysłu i kończy się wraz z naszym naskórkiem, zmierzamy prostą drogą do cierpienia. Gdy pomagamy innym - tak zwanym "innym" - pełniej uczestniczymy w przeżywaniu tej prawdy, która sprowadza się do braku oddzielenia. Pozwalamy wówczas, by w naszym życiu zadziałały relacje. Jak moglibyśmy nie być szczęśliwsi w takiej sytuacji? Zatem wydaje się całkiem oczywiste, iż takie działania dają ludziom szczęście, ponieważ mocniej przeżywamy wówczas prawdę o tym, kim naprawdę jesteśmy - że zawieramy w sobie również wszystkich innych.

Często kobiety, które poświęcają się innym, opiekując się rodziną, dziećmi, sąsiadami i wszystkim wokół, pozostają nieszczęśliwe, a nawet odczuwają wypalenie. Czy nie jest to sprzecznością?

Owszem, w pewien sposób tak. Twoje pytanie dobrze pokazuje, jak skomplikowane może być zjawisko "pomagania". Z jednej strony wspaniale, jeśli możemy żyć w zgodzie z potrzebami rodziny i przyjaciół. Jednak jest również ciemna strona takiej opieki, gdy dajemy się złapać w pułapkę systemu przerzucającego na nasze barki nazbyt ciężkie brzemię pomocy wszystkim potrzebującym. Dotyczy to zwłaszcza kobiet. Tymczasem ciężar ten powinno równo rozłożyć między siebie całe społeczeństwo. I zrobiło by to, gdyby ludzie mieli serca. W Stanach Zjednoczonych armia wysysa ogromną część dochodu narodowego, podczas gdy programy pomocy społecznej upadają. Cóż to za priorytety?! Ludzie coraz silniej czują się odcięci od siebie nawzajem i coraz bardziej izolowani.
Nasza ludzka natura potrzebuje czegoś więcej niż dysfunkcyjne rodziny nuklearne.

Potrzebujemy relacji z bardzo wieloma ludźmi oraz innymi żywymi organizmami. Jest takie powiedzenie: "Trzeba całej wioski, aby wychować dziecko". Dawniej ludzie żyli właśnie w taki sposób. Nie wątpię, że w niektórych tradycyjnych społeczeństwach dzieje się tak i dziś, jednak jest to coraz rzadsze zjawisko. Dzieci, starcy i niepełnosprawni byli członkami wiejskiej społeczności. W takiej grupie funkcjonowało wiele rodzajów pomocy i opieki oraz różnorodne relacje, a wszystko to odbywało się w kontekście świata przyrody.

Dziś jednak coraz trudniej przychodzi zaspokoić ludzkie potrzeby, czy to fizyczne, emocjonalne, finansowe czy duchowe. Wiele obowiązków związanych z opieką nad innymi społeczeństwo zrzuciło na barki kobiet, często ignorując fakt, jak wiele wysiłku je to kosztuje. Oczywiście również same kobiety mają w tym swój udział, zbyt często kierując się potrzebą bycia "dobrą" i zadbania o wszystkich wokół. Nie jest to oczywiście zdrowa sytuacja i łatwo może prowadzić do frustracji i wyczerpania.

Czy oznacza to, że gdy pomagamy innym najważniejsza jest nasza motywacja?

Tak. Sposób myślenia, który streszcza się słowami: "Będę empatyczny, muszę zaopiekować się tą osobą, muszę ją uratować" może nas zaprowadzić w pułapkę. Jeśli pojawia się myśl, iż muszę kogoś uratować, to najprawdopodobniej właśnie tę osobę powinno się ratować przed naszą pomocą! Poczucie misji by ratować i współodczuwać jest wciąż zakorzenione w poczuciu oddzielenia nas od innych. Prawdziwe współodczuwanie jest naturalnym strumieniem, swego rodzaju "współodczuwaniem bez współodczuwania".

Gdy rozpoznajemy w drugiej osobie siebie samego, wówczas troszczymy się o nią po prostu dlatego, że to najbardziej naturalna i oczywista rzecz jaką możemy zrobić. Tak samo jak jedna ręka troszczy się o drugą. Nie "ja" albo "ty", ponieważ to prowadzi jedynie do wszystkich tych problemów, o których tu mówiłyśmy. Równocześnie jednak musimy być ześrodkowane w naszym własnym doświadczeniu, musimy czuć się pełne i zbalansowane, a także nie wytracać całej energii. Musimy zadbać również o siebie same. Jeśli przesadzimy i doprowadzimy się do pełnego wyczerpania, jak możemy wówczas komukolwiek pomóc?

Powinniśmy być współczujący również dla siebie.

Oczywiście. Gdy nasze serce pozostaje prawdziwie otwarte, wszystko i każdy staje się jego częścią, nasze własne ciało-umysł również. To wszystko elementy jednej sieci i wszyscy w niej jesteśmy, razem!

Wywiad przeprowadziła: Sandra Beczkiewicz
Wywiad spisał i przetłumaczył: Filip Szymborski
In English >>

1 komentarz:

  1. Piękny tekst. Odpowiada na wiele pytań, które od dawna sobie zadawałem.

    OdpowiedzUsuń