piątek, 11 stycznia 2013

Kobiety a zen - wywiad z Rosi Sunyą


Kobiety a zen - Wywiad z Rosi Sunyą Kjolhede (2003)

Jak praktyka zen wpłynęła na Rosi jako kobietę, na jej postrzeganie siebie jako kobiety?


Kiedy w 1969 roku rozpoczynałam praktykę zen w ośrodku w Rochester pod okiem Philipa Kapleau, było tam bardzo mało kobiet. Praktykowali tam głównie mężczyźnie o bardzo silnym „samurajskim" nastawieniu i taki twardy, siłowy, trochę nawet okrutny styl był preferowany w nauczaniu. Chodziło o to, żeby za wszelką cenę osiągnąć oświecenie, jak to się mawia w zen — „przebić się" przez koan Mu [paradoksalną zagadkę nie do rozstrzygnięcia za pomocą intelektu] i iść dalej. To był zdecydowanie męski styl praktyki, bardzo yang, przecinający związki miedzy ludźmi, nie respektujący emocji, nie afirmujący kobiecej strony ludzkiej natury. Ale z początku tego nie dostrzegałam, tylko w pełni zanurzyłam się w tę praktykę, zaczęłam jeździć z sesin [wielodniowego medytacyjnego odosobnienia] na sesin, tylko Mu i Mu, doświadczając ogromnej dozy często wręcz ogromnego bólu - był wówczas silny nacisk na medytowanie w pozycji pełnego lotosu — miało to swoją dobrą stronę, pozwoliło mi później przejść bez problemu przez cztery naturalne porody, co samo w sobie jest cudownym przeżyciem, ale z drugiej strony zaowocowało trwającymi do dziś problemami z plecami i biodrami.



W każdym bądź razie kiedy z taką determinacją zanurzyłam się w praktykę duchową w tym twardym stylu, moja menstruacja zatrzymała się na trzy lata. I nie byłam jedynym takim wypadkiem, znam co najmniej kilka praktykujących wówczas kobiet, którym okres także zatrzymał się na kilka lat. To miało także swój aspekt praktyczny — pozwoliło mi w pełni praktykować bez typowo kobiecych, cyklicznych wzlotów i upadków wynikających z hormonalnego cyklu, ale normalne na pewno nie było. I tuż przed tym, jak odzyskałam swój naturalny cykl menstruacyjny, przeszłam przez okres penetrowania bardzo dziwnej sfery emocjonalnej, takich podziemnych, dziwnych, niemal prepsychotycznych stanów, jakbym nawiązała kontakt z jakimś wypartym aspektem swojej psychiki.

Patrząc na to wstecz, widzę, że było to ponowne przeobrażanie się w kobietę z kogoś, kto raczej przypominał mężczyznę. Ale już nie w kobietę ukształtowaną przez patriarchalną kulturę na taką grzeczną, miłą kobietkę, łagodnie mówiącą, zależną od opinii innych o sobie – samo yin. A byłam wychowana na bardzo grzeczną, amerykańską dziewczynkę. I może nie stałam się od razu niegrzeczna, ale pomogło mi to przestać się przejmować tym, co inni o mnie myślą, co robię, jak wyglądam, w jakim jestem wieku. Pozwoliło mi się przez to przebić i wydobyć z patriarchalnego układu rodzinnego, w którym byłam wychowana. Pozwoliło wejść w sferę, w której wiek i płeć były obojętne, co jednak nie oznaczało bezpłciowości, raczej nieidentyfikowanie się ze swoją kulturową i indywidualną tożsamością. Wyjście poza narodziny i śmierć, w stronę wolności, trochę dzikiej i pierwotnej. To było tak, jakby obudzić w sobie lwa. W sferze konkretów przełożyło się to na fakt, że mąż i reszta rodziny zaczęli zmywać naczynia i robić pranie, co dla wszystkich było wzmacniającym doświadczeniem, chociaż niekoniecznie wszyscy od razu zaczęli zdawać sobie z tego sprawę.

W moim przypadku uwolnienie od różnych kulturowych i społecznych uwarunkowań pozwoliło mi pójść pod prąd, przeciwstawić się obowiązującemu wówczas w Stanach ideałowi wyemancypowanej kobiety robiącej karierę zawodową. Kobiety pozostające w domu i poświęcające się wychowywaniu dzieci, tak jak ja to zrobiłam, postrzegane były jako staromodne, opóźnione społecznie. Zresztą na początku mojej drogi duchowej nigdy nie wyobrażałam sobie, że będę mieć dzieci. Raczej myślałam, że całkowicie poświęcę się praktyce. Jednak kiedy okazało się, że moje dzieci mnie potrzebują, decyzja była oczywista, chociaż w pewnym sensie nie do końca moja -ja po prostu zareagowałam na ich potrzeby. Jednak gdyby nie małżeństwo i macierzyństwo, nie wiem, czy uzyskałabym doświadczenia, które pozwoliły mi wejść naprawdę w głębszy kontakt z ludźmi. W tym sensie okazało się to wręcz niezbędne dla mojej praktyki. Nie twierdzę, że nie ma ludzi, którzy w systemie zakonnym, jako mnisi i mniszki, nie mogą dojść do tego samego inną drogą, jednak sądzę, że w moim przypadku doświadczenie życia rodzinnego było niezbędne.

I kiedy osiem lat temu zdecydowałam się zacząć przyjeżdżać do Polski i nauczać, moja młodsza córka miała dopiero jedenaście lat, a mojemu mężowi niezbyt podobały moje wyjazdy na dłuższy czas. Czułam jednak, że jest to właściwa decyzja, że zaczął się nowy okres w moim życiu i on musiał to zaakceptować. Oczywiście były początkowo pewne trudności, rodzina potrzebowała czasu, żeby się przystosować, ale z czasem wszystko się ułożyło —przypuszczałam, że tak będzie, kiedy pójdę za głosem serca.

Jakie różnice widzi Rosi między tradycyjnym, „ samurajskim " i bardziej kobiecym, feministycznym podejściem do zen? Z jakimi problemami zmagają się praktykujące zen kobiety?


Buddyzm zen rozwijał się w patriarchalnych, zhierarchizowanych, autorytarnych społeczeństwach  orientalnych i wszystkie te wartości były w sposób naturalny wplecione w praktykę zen. Ten aspekt samurajski nie akceptował emocji, prowadził do ich wypierania, a jego surowość i położenie akcentu na przełamywaniu własnych ograniczeń często mogło zmienić się w aspekt karzący, pozostałość sadomasochistycznej strony japońskiej kultury. To między innymi spowodowało moje obecne kłopoty z kręgosłupem. Obecnie kiedy ktoś doświadcza na sesin zbyt dużego bólu, nawet zachęcamy go do korzystania z krzesła, natomiast kiedyś było zupełnie inaczej. Jednak kiedy zen został przeniesiony na Zachód, zetknął się z innymi wartościami — z demokracją, ruchem wyzwolenia kobiet i zachodnią psychologią — zaczął się zmieniać, asymilować inne sposoby działania.

Zresztą cała ta zabawa w lepszych mężczyzn i gorsze kobiety, przewodnika stada, hierarchiczność, nie pozostaje w zgodzie z samym sednem Dharmy [buddyjskiej nauki], która mówi, że w istocie wszystkie stworzenia są całością, doskonałe i równe. Ja sama początkowo nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo niezrównoważony pod względem respektowania męskiej i żeńskiej strony ludzkiej natury był ten sposób nauczania. Poza tym, sam fakt łączenia praktyki z wychowywaniem czwórki dzieci pomógł mi bardziej zrównoważyć mój duchowy rozwój. Chociaż pewien wpływ miały też, oczywiście, feministyczne lektury. Z czasem zaczęłam jednak dostrzegać, jak mało jest w tym tradycyjnym szkoleniu równowagi, jak niewielki kładzie się nacisk np. na aspekt wspólnotowy, podczas gdy feminizujące psycholożki odkryły, że kobiecym sposobem na nadmierny stres i na zdrowie psychiczne jest właśnie tworzenie związków, wspólnoty.

Na początku sangha [wspólnota] buddyjska to nie była żadna sangha, tylko zbiór indywidualistów, którzy chcieli jak najszybciej zdobyć oświecenie i iść dalej. Obecnie staramy się kłaść większy akcent na wzajemne wspieranie się i dzielenie się doświadczeniami.

Także jeśli chodzi o emocje, ten samurajski styl praktyki bardzo je zaniedbywał. Dwadzieścia lat temu, kiedy piąte wskazanie [wskazania – zbiór zasad etycznych, odpowiadający w pewnym stopniu przykazaniom chrześcijańskim] brzmiało: „Postanawiam nie czuć gniewu i praktykować kontrolę”, usiadłam ze skrzyżowanymi nogami i zaczęłam powtarzać „postanawiam nie czuć gniewu, postanawiam nie czuć gniewu", aż nagle uderzyła mnie myśl − jak można postanowić czegoś nie czuć?! Nie folgować swojej złości, nie ranić innych - zgoda, ale nie czuć czegoś? To ma szczególne znaczenie w przypadku kobiet, wychowywanych na ciche i uległe, które często doświadczały wielu krzywd ze strony silnych, patriarchalnych ojców (kiedyś czytałam, że przemoc, w tym też przemoc w rodzinie, jest częstszym powodem śmierci kobiet między piętnastym a pięćdziesiątym rokiem życia niż rak czy wypadki samochodowe).

Kobiety rozpoczynające praktykę, mają wiele problemów z zaufaniem, z otwarciem się, a także z dotarciem do całej masy tego wypartego gniewu, z którym również pracujemy w zen, ponieważ w trakcie praktyki wszystkie wypierane emocje uwalniają się i wypływają na powierzchnię świadomości. Dla kobiety jest to okazja, aby dotrzeć do większej siły, jasności i takiej penetrującej mocy w niej samej. Nie po to, żeby stać się jak mężczyźni z kultury patriarchalnej: „Ja na pierwszym miejscu, liczy się tylko moja kariera", ale aby pozostawać w kontakcie z tymi  dwoma aspektami - kochającym sercem, ale również mądrością, która pozwala nam reagować adekwatnie na wyzwania chwili. Ta sama siła i mądrość, która jest przede wszystkim podkreślana i rozwijana w tradycyjnym treningu zen, bez współczucia jest bardzo zimna i niefunkcjonalna, nie sprawdza się w działaniu, a samo współczucie bez mądrości jest po prostu słabe i także nieskuteczne. Tylko rozwinięcie obu aspektów pozwala nam płynąć swobodnie przez życie, odpowiadając na jego rozmaite wyzwania.

Zresztą to odnosi się także do mężczyzn - głęboko wierzę, że ten trening pozwala każdemu na otwarcie się na wszystkie aspekty swego człowieczeństwa i dotarcie jeszcze głębiej, poza wszelkie podziały, gdzie nie ma różnicy miedzy kobietą a mężczyzną. Choć oczywiście na względnym poziomie różnice pozostają, kobiety nie muszą udawać mężczyzn czy praktykować jak mężczyźni — w końcu vive la  difference. Zresztą musimy pamiętać, że nie mówimy tu o kobietach i mężczyznach per se, raczej o żeńskiej i męskiej energii, yin i yang. Bywają bardzo wrażliwi, opiekuńczy i wspierający mężczyźni, bywają silne i dynamiczne kobiety. Rzecz w tym, żeby odkryć swoją całość, niepowtarzalną kombinację pierwiastka męskiego i żeńskiego w nas samych.

Myślę, że zmiany jakie teraz buddyzm przechodzi na Zachodzie, są naturalnym etapem jego rozwoju, sposobemm w jaki może w pełniejszy sposób wyrazić swój potencjał. Nie jest to więc jakiś feministyczny czy feminizujący buddyzm, ale po prostu buddyzm bardziej ludzki, w pełniejszy sposób afirmujący całość człowieczego doświadczenia.

W wywiadzie z pewną tybetańską nauczycielką buddyjską można było przeczytać, ze drażni ją masa gniewu i roszczeń w środowiskach kobiecych, i że buddyzm uczy godzić się z zastanymi okolicznościami życia i wykorzystywać je najlepiej, jak potrafimy. Co sądzi o tym Rosi?


Zgadzam się, że podsycanie tylko swojego gniewu narzekaniem i wypominaniem uraz nie jest szczególnie pomocne. Takie negatywne nastawienie może nas powstrzymać przed pójściem naprzód, realnym przeobrażeniem sytuacji, które wywołują w nas gniew. Z drugiej jednak strony w sytuacji, w której istnieją nierówności, ci, którzy są upośledzeni, prędzej czy później poczują gniew. To nie tylko kwestia wzajemnych stosunków między kobietami i mężczyznami. Społeczeństwo patriarchalne faworyzuje rozwój militarno-industrialny, odpowiada za niszczenie Ziemi i środowiska naturalnego. Generuje wiele przemocy i cierpienia.

 Więc idea, aby tylko się kłaniać, prasować szaty mistrzów i wszystko to akceptować, nie wydaje się być zgodna z drogą bodhisattwy [buddyjskiego ideału moralnego, istoty, która całkowicie poświęca się dla dobra innych]. To raczej uwalnianie się od naszego uwarunkowania na tyle, na ile potrafimy, i kontaktowanie się z naszą prawdziwą naturą, która jest poza tym co męskie i żeńskie, i która pozwala nam robić to, co powinno być zrobione - zmieniać to, co możemy i powinniśmy zmienić, i akceptować to, czego zmienić nie możemy. I posiadać dość mądrości, aby odróżnić jedno od drugiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz