wtorek, 6 maja 2014

Rosi Sunya: Śmierć Rosiego Philipa Kapleau w pełnię księżyca

Drodzy! Dzisiaj jest 10. rocznica śmierci Rosiego Philipa Kapleau. 
Z tej okazji umieszczamy przetłumaczony tekst Rosi Sunyi Kjolhede, który ukazał się w 2004 roku w gazetce Windhorse Zen Community "Zen ink".


Rosi Sunya Kjolhede
Śmierć Rosiego w pełnię księżyca

            W mowie otwierającej sesin Lawson i ja wspomnieliśmy, że jest to sesin szczególny. Nie tylko jest to pierwszy sesin w naszym nowym ośrodku, wypada on również w majową pełnię – czas w buddyzmie mahajany, w którym tradycyjnie upamiętnia się narodziny, przebudzenie oraz parinirwanę Buddy. Jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy jak bardzo szczególny to będzie sesin – że będzie on również upamiętniał śmierć naszego ukochanego nauczyciela. Ten artykuł powstał z fragmentów teisio wygłoszonego dzień po śmierci Rosiego.

            Jak wszyscy wiecie, Rosi umarł wczoraj po południu w ogrodzie Rochester Zen Center. Siedział w swoim wózku inwalidzkim, skąpany w słońcu (Rosi uwielbiał słońce) oraz otoczony miłością wszystkich przyjaciół w Dharmie oraz wieloletnich uczniów, którzy mogli być wtedy obecni. Odbywały się śpiewy, niektórzy dotykali Rosiego, chwytali go za ręce. I w pewnym momencie – nikt nie wie dokładnie kiedy – Rosi po cichu wziął ostatni oddech. Bez walki, bez dramatów. Z prostotą, łagodnością, swobodnie puścił życie.



          Jak wiecie, Rosi Kapleau przez kilkanaście lat miał symptomy choroby Parkinsona. Nie mógł chodzić, nawet z pomocą, i przez lata korzystał z opieki; opiekowało się nim wiele osób. Śmierć w wieku 91 lat, po tak długiej chorobie, w pewnym sensie była prawdziwym błogosławieństwem. Jak mogła nim nie być?  Kto wie co za karma sprawiła, że nagle dotknęło go to ograniczenie. Jednak mimo osłabienia chorobą, z którą Roshi żył przez wiele lat, wydarzyło się coś cudownego. Nagle ten energiczny, niezależny człowiek został zmuszony do zależności od innych w wielu sytuacjach, i w samej kwestii przeżycia. Ten proces bardzo go zmienił, nastąpiło złagodnienie charakteru oraz wyzwolenie w sferze uczuciowej. Uwielbiał przyjmować gości oraz rozdawać i przyjmować uściski. Regularnie odwiedzaliśmy go w jego kwaterze, gdzie spędzał większość czasu, jak na tronie spoczywając w swoim miękkim brązowym fotelu. Podnosił brwi i otwierał ramiona … to wątłe ciało potrafiło dać bardzo mocny uścisk! W miarę upływu lat fizyczne wyrazy uczuciowości stawały się dla niego coraz ważniejsze. I zawsze był gotowy do poświęcenia swojego czasu, z jasnym umysłem i wyczulonym uchem …

       Przez dekady wspierał tak wielu z nas, w trudnych czasach i tych łatwiejszych, pomagał nam i stawiał nam wyzwania. Szczególnie w trakcie ostatnich kilku lat w życiu Lawsona i moim nastąpiło tyle zmian: podjęliśmy decyzję o opuszczeniu ośrodka w Rochester i założeniu naszego własnego ośrodka, a potem o wyprowadzce z Rochester – duże i chwilami bolesne decyzje życiowe. Rosi  był zawsze gotowy do pomocy, był cudownym doradcą. Nawet w ostatnich latach, gdy czasami wydawał się przebywać gdzieś indziej, ukryty za z wolna tężejącą „maską” choroby Parkinsona, potrafił nagle, zaskakując nasz wszystkich wypowiedzieć najbardziej bystre i oryginalne refleksje. Nadal trudno mi zrozumieć jak jego umysł – zamknięty w coraz bardziej schorowanym ciele – mógł pozostawać tak klarowny. Będzie nam brakowało jego mądrej rady, podobnie jak jego ciepłej, jasnej obecności oraz jego swobodnego i przekornego poczucia humoru.

        W książce Rosiego „Koło życia i śmierci” są zacytowane słowa Apoloniusza z Tiany:
„Śmierć nie jest niczym innym, jak tylko pozorem, podobnie jak pozorne są narodziny. Przemiana od bycia do stawania się wydaje się narodzinami, zaś przejście od stawania się do bycia wydaje się śmiercią, lecz w istocie nikt się nie rodzi, ani też nikt nie umiera”

         Nie mam pojęcia kim był Apoloniusz, lecz jego słowa to czysty buddyzm. Zen idzie dalej pytając: „kim jest ten, który nigdy się nie rodzi i nigdy nie umiera?”. Zen oferuje nam drogę by doświadczyć tego nienarodzonego, niezniszczalnego Prawdziwego, w sposób bezpośredni i bliski. Poprzez oddaną, ciągłą praktykę rozwijamy coraz głębsze zaufanie do wszechświata i do nas samych; coraz bardziej składamy nasze ciała i umysły w rękach tej wielkiej tajemnicy zwanej Buddą, Prawdziwym Umysłem czy tez Prawdziwą Naturą. Nazywamy to na różne sposoby, lecz to jest daleko ponad wszelkimi opisami, słowami i nazwami. A jednak od czasu do czasu dotykamy tego, to dotyka nas i wtedy wiemy.

Tak jak określił to Rumi:
„To co teraz mamy
 to nie wyobraźnia.
To nie jest żal ani radość,
ani osądzanie, uniesienie czy smutek.
Te rzeczy przychodzą i odchodzą.
To jest obecność, która trwa.”

Czym jest Ten, czy To, które nie przychodzi ani nie odchodzi? Co To ma wspólnego ze śmiercią i zniszczeniem? Jeśli chcemy urzeczywistnić tę niezniszczalną prawdę, musimy borykać się ze śmiercią i umieraniem – z przemijalnością innych i nas samych. W świątyniach zen tradycyjnie umieszcza się drewnianym bloku następującą inskrypcję:

“Wielką jest sprawa narodzin i śmierci.
Życie przemija szybko.
Czas nie czeka na nikogo
Przebudź się! Przebudź się!
Nie marnuj ani chwili.”

          Musimy być gotowi siedzieć w ogniu tej przemijalności, nie myśląc o niej, lecz pozwalając by jej siła wciągała nas głębiej w praktykę. Musimy w końcu zmierzyć się z tym całą naszą istotą: z miażdżącym żalem utraty kogoś bliskiego oraz niepokojącą utratą naszych własnych ciał-umysłów w miarę jak zmieniają się i rozpadają, gdy z czasem ciało traci młody wygląd, a zmysły swoją ostrość. To wszystko stanowi ważną naukę, jeśli tylko jesteśmy gotowi jej wysłuchać. Jeśli użyjemy go w mądry sposób, sam ból straty poprowadzi nas do głębszego zapytywania i praktyki, w kierunku większej wolności, mądrości i wrażliwości serca.

           Oczywiście nie tylko buddyzm, lecz także taoizm i inne nurty duchowe podejmują wielki koan śmierci. Oto słowa Lao Tzu zacytowane również z „Koła życia i śmierci”:

„To z życia rodzi się śmierć.
Z każdych trzech na dziesięciu zrodzonych
Trzech na dziesięciu umiera.
Powiadają, tylko jeden na dziesięciu jest tak życia pewny,
Że tygrys i bawół dziki unikają go wśród wzgórz.
Na polu bitwy pociski odwracają się od niego. 
Bawół nie znajduje miejsca, aby go ugodzić,
Tygrys nie znajduje miejsca, gdzie można by go przebić. 
Czemu dzieje się właśnie tak?
Bowiem umierając człowiek ten nie umiera”

             Ileż to razy podczas sesin Roshi napominał nas by “umrzeć Wielką Śmiercią”? Ileż razy cytował słowa: „Ten, kto umrze zanim nadejdzie śmierć, nie umrze w momencie śmierci”? Co ma umrzeć zanim nadejdzie śmierć? Jak to jest puścić to stare zaskorupiałe utożsamienie z ciałem i umysłem, wykroczyć poza nawykowe schematy zachowań i wyobrażenia które tak hołubimy? To nie one się nas trzymają; to my do nich lgniemy – dla bezpieczeństwa, poczucia pewności i umocnienia własnego „ja”. Ale nie musimy tak robić. Gdy naprawdę na wskroś mamy dość tego całego bolesnego i krępującego wolność pomieszania, w końcu, W KOŃCU, po prostu odkładamy to i zanurzamy się w praktykę.

           Lecz dopóki hołubimy te wszystkie małe konstrukcje ego, nie uda nam się tego odłożyć na bok. Praktyka, szczególnie podczas sesin, w dużym stopniu polega na wydobywaniu na światło dzienne tych uwarunkowanych sposobów myślenia, z którymi silnie się utożsamiliśmy. W miarę jak zagłębiamy się w praktykę zaczynamy uwalniać się z ciasnych schematów, z którymi na co dzień tak bardzo się identyfikujemy, że ich w większości nie zauważamy. Przez większość czasu przeżywamy nasze życie we śnie, napędzani przez te rzeczy i tak z nimi sklejeni – z tą absurdalnie ograniczoną tożsamością – że nie jesteśmy w stanie ich zauważyć. Zazwyczaj inni ludzie widzą nasz egocentryzm znacznie wyraźniej niż my sami. I – jeśli mamy szczęście –zwrócą nam na niego uwagę.

        A więc przychodzimy na sesin, siedzimy i staramy się skupić nasz umysł na praktyce, i stopniowo zaczynami odklejać się od tych błędnych koncepcji na swój temat. Wtedy zaczynamy jaśniej widzieć swoje nawykowe schematy zachowań. A to może być okropnie nieprzyjemne, zobaczyć jak zwykliśmy postępować: powodowany przez nas ból, poczucie oddzielenia, dumę i arogancję, lęk i małostkowość – nie jest to miły obraz. Wymaga wiele odwagi, determinacji i wielkiego serca, by to wszystko pomieścić i wciąż iść głębiej w praktykę. Często do oczu napływają i płyną po policzku łzy, co może przerazić osoby nienawykłe do płaczu.

        A jednak taki proces jest niezbędny. To jakby topnienie pradawnej góry lodowej złudzenia ego. Albo ogień w lesie, który spala stare krzewy i kolczaste zarośla – jeden z tych nie wznieconych przez człowieka pożarów, które są naturalnym elementem niektórych ekosystemów, i pozwalają wykiełkować z podłoża nowym roślinom. Bez takiego pożaru poszycie lasu staje się gęste i nie do przebycia. Bez głębokiej praktyki nasze umysły zarastają drobnostkami i ocenami; starzejemy się i kostniejemy, zamknięci w egocentrycznych schematach postępowania. Silna praktyka jest w stanie spalić to wszystko, i kto wie co wyrośnie na jego miejscu. To jest prawdziwy Ruch Zielonych – praca właśnie tu, u samego sedna tego wszystkiego. Musimy dotrzeć do samego źródła; w innym przypadku to zawsze skończy się ścierającymi się egoizmami, chciwością, nienawiścią i cierpieniem. Nie wolno nam bagatelizować siły tej praktyki i jej mocy zmieniania świata, potrząsania nim.

        Śmierć ustawia wszystko we właściwej perspektywie. Zawsze, gdy umrze ktoś nam drogi, jest to jak trzęsienie ziemi, wstrząsające znanym nam światem, z nową siłą przypominające nam o nieuchronności śmierci, zarówno naszej własnej jak i innych. Nawet jeśli jest to śmierć kogoś, kogo znaliśmy tylko powierzchownie, czujemy drżenie pod naszymi stopami. Jak mówi duńskie przysłowie „opadający liść jest szeptem do żywych”. Gdy umiera, ktoś naprawdę nam bliski, ten szept brzmi raczej jak ryk.

         A gdy śmierć wyda swój ryk, może on roztrzaskać twarde, usztywnione sposoby bycia i postrzegania.  Przynajmniej na chwilę, ten szok może wznieść nas ponad powierzchowność, poza małoduszne osądy i opinie, pozwalając na nawiązanie innych, głębszych relacji z ludźmi i z naszym własnym życiem. Gdy pozwalamy sobie prawdziwie otworzyć się na ulotną naturę wszelkiego życia – na niezwykłą kruchość i wyjątkowość absolutnie każdej rzeczy i każdej osoby bez wyjątku – wtedy nasze serca pękają i otwierają się. Doświadczamy nieznanego dotąd zadziwienia oraz zauważamy, że cieszą nas ludzie i sytuacje takie jakie są, zamiast takich, których sobie życzymy lub sobie wyobrażamy. Tak jak dobitnie przypominał Rosi: „Nie zatruwaj tego co realne tym co idealne!”

          Widząc rzeczy w świeży sposób, nie odczuwamy już tego samego przymusu by zmieniać i naprawiać innych zgodnie z naszymi osobistymi punktami odniesienia. A nasza praktyka nabiera nowej głębi i zadziwienia. Zauważamy, że możemy być bardzie obecni w praktyce oddechu czy koanu, bez ciągłego brzęczenia uwarunkowanej świadomości (lub nieświadomości), i bez dręczącego zwątpienia. Zamiast tego jest tylko nieskazitelna prostota wdechu i wydechu, tylko ten konkretny oddech, ta niepowtarzalna chwila, dokładnie taka, jaka jest. Lub jest tylko Muuuu lub Ktooo, z zaangażowanym całym organizmem, teraz. Kiedy utrzymujemy i pogłębiamy tego rodzaju praktykę, naturalnie zaczyna rozwijać się w nas lśniąca cisza, i naturalnie rozwija się w nas głębokie zaufanie.

           Ostatnio ktoś przesłał mi fragment poematu Mistrza Hongzhi, wielkiego nauczyciela zen z XII wieku. Jego słowa pasują w tym miejscu, a także przypominają mi ducha, w którym nauczał Rosi.
„Bycie pustym i wolnym od pożądań, chłodnym i szczupłym, prostym i autentycznym: tak oto unicestwia się i uwalnia od pozostałości nawyków wielu żywotów. Kiedy wyczerpane zostaną skazy dawnych nawyków, pojawi się pierwotne światło, które rozświetli wasze czaszki i odetnie wszystkie inne sprawy. Rozległe i przestronne, niczym niebo i woda jesienią zlewające się ze sobą, niczym śnieg i księżyc mieniące się tą samą barwą, to pole jest nieograniczoną, przekraczającą wszystkie kierunki cudowną jedną całością, pozbawioną krawędzi czy też szwów. Później, jeśli zwrócicie się ku wewnątrz i całkowicie wszystko porzucicie, nastąpi urzeczywistnienie. Dokładnie w momencie całkowitego odpadnięcia, rozważania i dyskusje są odległe na dziesiątki mil. Jednak nie da się wyróżnić żadnej zasady, więc jak można by coś wskazać albo wyjaśnić? Ludzie, którzy doświadczyli odpadnięcia dna wiadra, natychmiast odnajdują całkowitą ufność”.

          Podtrzymywaną, oddaną praktyką przebijamy dno tego starego znoszonego wiadra, i w końcu woda wycieka na zewnątrz. A wtedy jak mogłoby nie być pełnego zaufania do tej trwającej chwili, do wszechświata, do tej wielkiej żyjącej Tajemnicy poza narodzinami i śmiercią?

* * * * * * * * * * *
         Tu w tym pięknym, miejscu o rozległej przestrzeni i urzekających górskich widokach, ponad ciemnymi wzgórzami i lasami wznoszą się, nurkują i żeglują na wietrze szerokoskrzydłe sępniki różogłowe oraz jastrzębie. Kiedyś myślałam, że te wielkie ptaki krążą w powietrzu tylko szukając żeru lub polując. Lecz wydaje się, że one unoszą się na wietrznych prądach dla czystej radości. Ta wielka wolność podniebnego szybowania dokładnie oddaje wrażenie jakie mam, od wczoraj, odnośnie Rosiego. Wczoraj wieczorem jego obecność w zendo była nieomylnie wyczuwalna– było to czuć tak żywo i intensywnie. Jeszcze nie wiedzieliśmy o jego śmierci, lecz on był tak wyraźnie i cudownie obecny dokładnie tutaj i równocześnie wszędzie. Nie jako indywidualna osobowość, lecz jako czysta radość, serdeczność i wolność jego najgłębszej natury promieniująca we wszystkich kierunkach, emanując nauką o Wrodzonej Pełni i Doskonałości – każdego z nas bez wyjątku oraz gór, rzek i księżyca.

         Andrew Harvey napisał o niesamowitym doświadczeniu jakie miał pewnej nocy, podczas której zmarł wielki nauczyciel z tradycji tybetańskiej: Harvey był pewien, że słyszał śpiew skał i kamieni. Następnego dnia, gdy powiedział o tym pewnemu lamie, ów lama powiedział mu, że tradycyjnie jest to znak, że zmarły doświadczył wielkiego oświecenia. Mimo, iż dla niektórych może to zabrzmieć jak życzenie lub koloryzowanie, dla mnie wczoraj nie było najmniejszej wątpliwości, że Rosi był wyraźnie, żywo obecny a wszystko śpiewało i tańczyło z niewysłowioną radością i godnością. I teraz on jest tutaj, z nami wszystkimi – gdzież indziej mógłby być? Więc teraz, Rosi, proszę powiedz nam: czy ty żyjesz, czy nie żyjesz?!

Tłumaczenie: Maja Wysokińska

inne artykuły o Rosim Kapleau lub jego autorstwa znajdziecie tu: http://www.buddyzmzen.pl/search/label/Rosi%20Kapleau

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz