czwartek, 8 grudnia 2016

Rosi Sunya Kjolhede "Qiyuan rodzi"

Rosi Sunya Kjolhede "Qiyuan rodzi"

Przetłumaczony rozdział książki "The Hidden Lamp, Stories from Twenty-Five Centuries of Awakened Women" wydawnictwa Wisdom Publications. Ta książka została wydana w języku angielskim, zawiera  ona 25 komentarzy do wybranych historyjek zen napisane przez przebudzonych kobiet / nauczycielek. Tu można kupić zamówić >>

Chiny, XVII w.
Mistrz Shiche powiedział do swojej uczennicy, mniszki Qiyuan Xinggang:
- Natura Buddy nie jest iluzoryczna. Co czułaś, kiedy żywiłaś w sobie duchowy zarodek?
- Czułam, że zastygł, w głębi, w osamotnieniu- odpowiedziała Qiyuan.
- A jak to było, kiedy go rodziłaś? – spytał mistrz. 
- Jakby mnie całkiem obnażono.
- A jak było, kiedy spotkałaś się z Buddą?
- Skorzystałam z możliwości spotkania się z nim twarzą w twarz.
- Dobrze! Dobrze! Będziesz wzorem dla innych w przyszłości.



REFLEKSJE SUNYI KJOLHEDE

          Kiedy po raz pierwszy przeczytałam rozmowę Shiche z Qiyuan, i to sugestywne sformułowanie „żywić w sobie duchowy zarodek”, natychmiast przyszły mi na myśl moje dawne doświadczenia. Na swoim pierwszym sesin, kiedy miałam dziewiętnaście lat, poczułam nagle, jakbym została wciągnięta w tajemniczy proces rodzenia. Właśnie zaczęłam pracować nad koanem Mu (Przypadek 1 z „Bezbramnej bramy”) i było tak, jakby Mu – a właściwie cały wszechświat wlał mi się do brzucha i wirował w środku. W bardzo fizycznym sensie czułam, że coś próbuje się ze mnie narodzić. Wówczas nie miałam pojęcia, co się dzieje. Było to intensywne i niepokojące doświadczenie, szczególnie dla kogoś tak niedojrzałego i pozbawionego instynktu macierzyńskiego.



Może dlatego, że to doznanie wydawało się takie dziwne, nigdy nie wspomniałam o nim  mojemu nauczycielowi Philipowi Kapleau w trakcie naszych krótkich dokusan (osobistych rozmów z nauczycielem na temat praktyki Dharmy). Nie natrafiłam na nic podobnego w nęcących opowieściach o oświeceniu, które czytałam. Nawet gdybym potrafiła wyrazić swoje odczucia, nie sądziłam, by jakikolwiek mężczyzna był w stanie je pojąć. A jednak, patrząc wstecz, jestem przekonana, że Roshi Kapleau by je zrozumiał.  Przecież to doskonała metafora praktyki zen: urodzić Nienarodzone, nasze własne pozbawione ego Ja!


        „Żywić w sobie duchowy zarodek”, wyrażenie przejęte z taoizmu, od dawna jest używane w zen na określenie pogłębiającej się i dojrzewającej praktyki. Dla wielu kobiet ten obraz może być o wiele przystępniejszy niż tradycyjna rada, by „wwiercić się w Mu niby żelazne wiertło” czy rzekome słowa Buddy : „To jest jak silny mężczyzna pchający w dół słabszego”.

       Pamiętam punkt zwrotny na innym siedmiodniowym sesin, kiedy uderzyło mnie, że żadne  z tych męskich wyobrażeń do mnie nie przemawia, i wreszcie nabrałam odwagi, by je odrzucić i odnaleźć własną drogę. Uświadomiłam sobie, że praca nad Mu jest jak oddanie się  kochankowi,  połączenie z nim. Pozwolić Mu chodzić, pozwolić Mu jeść, pozwolić Mu robić to wszystko… nagle praktyka się otworzyła, stała się żywa, soczysta, intensywnie bliska.

A teraz odpowiedź Qiyuan na pytanie nauczyciela: „Czułam, że zastygł, w głębi, w osamotnieniu”. Każdy, kto znalazł się, choćby na chwilę, w ciemnych promiennych głębinach medytacji, natychmiast pojmie,  do czego nawiązuje mniszka tymi kilkoma sugestywnymi słowami. Fraza „Czułam, że zastygł w głębi, w osamotnieniu” pięknie oddaje ten stan, kiedy umysł czuje się wciągnięty w samo serce wszechświata – jak ciało niebieskie, które opuszcza  znajomą orbitę, i  wchodzi w pole grawitacyjne olbrzymiej planety.  Tylko oddychanie, tylko Mu. Całe odczucie „ja” i „tamtejszego świata” ulega spaleniu w kontakcie z tym silnym polem mocy.

       Dzięki szczerej praktyce stajemy się coraz bardziej prości, zwyczajni, puści. Niby wielka miotła, praktyka wymiata z nas chęci zabarwione ego, czyszcząc nasze serca i umysły. W tym pierwszym roku jeździłam na każde sesin, na jakie się dało. I oto, wczesnym rankiem ostatniego dnia siedmiodniowego sesin, po pracowaniu nad Mu w ciągu nocy, przyszłam na dokusan, czując się „jakby mnie całkiem obnażono”. Oszołomiona, spytałam swojego nauczyciela: „Czy to naprawdę może być takie zwyczajne? Miałam na myśli „zwyczajne” jako „oczywiste”, ale jeszcze bardziej jako „nic niezwykłego”. Dopiero wtedy odkryłam, jak bardzo oczekiwałam i pragnęłam czegoś cudownego, nad czym można by piać z zachwytu, chciałam jakiejś oznaki doskonałości.


Tego popołudnia, wraz z dzwonkiem sygnalizującym koniec ostatniego dokusan na sesin, Mu otworzyło się na oścież. Nic nie było już takie samo jak przedtem. Tak jak doświadczyłam tego później, rodząc swoje dzieci:  musisz po prostu ustąpić z drogi i pozwolić wielkiej tajemnicy się przetoczyć. W jakimś sensie wszyscy jesteśmy brzemienni tą cudowną naturą Buddy. I ,paradoksalnie, dopóki nie pozwolimy jej w pełni przez nas przejść, pozostaje ona tylko zarodkiem, zaledwie potencjałem.

        Jednak kiedy mamy choć przebłysk tego prawdziwego, całe nasze życie staje się okazją do „spotkania się z nim twarzą w twarz”. Stojąc w kolejce do kasy w sklepie spożywczym, na wycieczce do lasu z dziećmi, witając wschodzące słońce, gotując na parze warzywa, siedząc w zazen… skorzystamy z tych okazji czy nie? Wszystko zależy od tego, jak odpowiemy na to pytanie – nie słowami czy wyjaśnieniami, ale całym swoim jestestwem, chwila po chwili.

        Czy nasza natura Buddy, o której nauczyciele mówią, że jest zawsze z nami, jest jak mała osoba wewnątrz naszego ciała? Czy musimy się o nią troszczyć i czy dla naszej natury Buddy ma znaczenie to, kim jesteśmy oraz, co robimy?

tłumaczenie: Magda Koziej



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz