„Intymność” to jedno ze słów, których często się nadużywa, mówiąc o zen. Tak bardzo trafia w sedno. Jednak czym tak naprawdę jest intymność? A co ze związkami? Napisano o nich tyle książek, tak wiele energii umysłowej i emocjonalnej poświęcamy pracy nad tą sferą życia. W miarę jak czas upływa, a moje własne życie, praktyka i małżeństwo trwają i podlegają nieustannym zmianom, związki są dla mnie nie coraz mniejszą, lecz coraz większą zagadką. Wszelkie opinie, jakie miałam kiedykolwiek na ich temat, wydają mi się dziś zupełnie bezużyteczne.
Kiedy sądzimy, że znamy kogoś naprawdę dobrze, najpewniej nie znamy go wcale. O ile to poznanie nie wyrasta z czegoś fundamentalnego - z rzeczywistego doświadczenia naszej płynnej, ponadczasowej natury - to zapewne oznacza, że po prostu umieściliśmy tę osobę w swego rodzaju pudełku, opatrzonym imieniem i ozdobionym zlepkiem obrazów z przeszłości. Zamiast widzieć ludzi i rzeczy takimi, jakimi są - właśnie teraz, w tej konkretnej sytuacji - postrzegamy się nawzajem przez pryzmat znajomych obrazów, i to na nie reagujemy. Zamykając drugą stronę w takim schludnym pudełku, nie musimy zmagać się z tajemnicą, z niewiedzą, która tak bardzo nas przeraża.
Czym właściwie jest osoba? I co ważniejsze, czym lub kim jesteś ty sam? To pytanie sprowadza nas znów w samo serce praktyki zen, wprost do Mu, do oddechu, wprost w tę żywą, niepowtarzalną chwilę. Jak możemy mieć nadzieję na intymność z inną osobą, jeżeli nie pozostajemy w głębokim kontakcie z tym Prawdziwym, które wykracza poza nazwę i formę, poza życie i śmierć, z tym, które właśnie w tej chwili oddycha, mruga, słyszy dźwięki, widzi kształty i kolory?
Jeżeli zakładamy istnienie „ja” (a robimy to automatycznie, dopóki nie wykorzenimy tego złudzenia aż do głębi naszych kości), automatycznie powołujemy do istnienia cała klasę „innych”. Jeśli nie dostrzegamy zasadniczej doskonałości i jedności wszystkiego, co się przejawia, nawiązywanie „relacji” z niezrozumiałym, skomplikowanym i często przerażającym światem „dziesięciu tysięcy miriad rzeczy” stanowi pasmo nieustannych zmagań. Gubimy się, usiłując znaleźć właściwe podejście, najlepszy sposób manipulowania ludźmi i „relacjami” oraz dostosowywania ich do naszych własnych upodobań.
W New Age jest takie popularne powiedzenie: „By móc kogoś pokochać, musisz najpierw pokochać samego siebie”. Jednak co to oznacza: pokochać samego siebie? Czy nawiązywanie „relacji” z sobą samym nie zakłada istnienia fundamentalnego podziału? Czy nie lepiej po prostu być, doświadczać, kochać, bezpośrednio, bez czepiania się pojęć i teorii na temat relacji z innymi czy z samym sobą?
Czyż wikłając się w te poglądy, nie ulegamy złudzeniu, że istnieje jakaś odrębna, odgrodzona od wszystkiego osoba? Czy w ogóle istnieje coś takiego - odrębna rzecz lub osoba, oddzielona i niezmienna? „Przyczyną naszych trosk jest złudzenie ego”, mówi mistrz zen Hakuin w swojej „Pieśni ku chwale zazen”. W przypadku wielu ludzi wszystkie te poglądy dotyczące kochania samego siebie i sposobów tworzenia relacji z innymi tylko pogłębiają fundamentalny zamęt oraz poczucie osamotnienia i oddzielenia.
Cały problem polega właśnie na tym rozróżnieniu, na brzemieniu złudnego poczucia „ja”, które dźwigamy, chronimy i troszczymy się o nie, a potem wkładamy wielki wysiłek, by przedstawiać je innym w korzystnym świetle. Choć niewidoczne, wciąż staje nam na drodze, jak mur oddzielający nas od innych. Uniemożliwia prawdziwą intymność i sprawia, że czujemy się samotni i niespełnieni, zachodząc w głowę, jak sobie radzić w „związkach”.
Jak możesz oddzielić swoje „ja” od poduszki czy krzesła, na którym siedzisz? Od powietrza, które przez ciebie przepływa? Od dźwięków, śpiewu ptaków, odczuć w ciele, których doświadczasz w tej właśnie chwili? Właśnie teraz, gdzie przebiega granica pomiędzy tobą a pieśnią ptaka? Gdzie dokładnie kończysz się ty, a zaczyna osoba siedząca obok?
A jeśli naprawdę istnieje tylko ta chwila - nie drobny wycinek czasu, lecz wibrujące, zmienne, nieuchwytne doświadczanie - ta żywa, niezgłębiona Chwila? W sutrze Kandzeon śpiewamy: „Ta chwila powstaje z umysłu, ta chwila sama jest umysłem”. Prawdziwym Umysłem. Mu! Tu nazwy i etykiety unoszą się jedynie na powierzchni, a wszystkie wyobrażone, ostre granice rozpuszczają się.
A jeśli to prawda, jak uczą nas nasi przodkowie Dharmy, że oddzielne „ja” w ogóle nie istnieje - że nie ma nikogo, kogo można by chronić, wzmacniać, kochać czy nim pogardzać? Czy wówczas nie przypominałoby to kochania lub pogardzania rozległą przestrzenią? Niemiecki poeta Rilke w jednym ze swoich wierszy pisze dokładnie o tym:
Wnętrze: czymże jest,
jeśli nie zwielokrotnionym niebem
pełnym pędu ptaków
i głębi powrotnych wiatrów.
W dogłębnym doświadczeniu tej chwili granica między „wnętrzem” i „zewnętrzem” przestaje istnieć. Co wtedy? Kiedy to Mu, Kto?, albo świadomość oddechu wypełnia każdą szczelinę naszego istnienia, wreszcie docieramy do domu. Co wówczas możemy powiedzieć o „związkach”? W tej niepodzielnej całości, któż miałby nawiązywać relację, i z kim?
W tym punkcie wszystkie techniki, teorie i strategie znikają. Wszystko, co nie jest prawdziwe, ulega dezintegracji. Jeżeli pozostajemy w kontakcie z Tym, nasze reakcje wobec innych wypływają bardziej z głębi naszej istoty, a nasze oczy i serce widzą je jaśniej. Istotą wszystkiego jest bezmierna, żywa tajemnica, zaś wszelka wiedza staje się bezużyteczna.
Jednak to wielkie nie wiem może budzić niepokój, szczególnie wtedy, gdy pochodzenie drugiej osoby, jej osobowość i punkt widzenia różnią się diametralnie od naszych. Jak pisał Joseph Conrad: „Dopiero wtedy, gdy zmagamy się z najgłębszymi potrzebami drugiego człowieka, zaczynamy dostrzegać jak niepojęte, pełne wahań i mgliste są istoty, które dzielą z nami światło gwiazd i ciepło słońca”.
Nie jest łatwo pozostawać w tym punkcie bez rozumienia, nie uciekając się do myśli, osądów i psychologicznych interpretacji, mających wypełnić ziejącą otchłań, która otwiera się u naszych stóp. A jednak jeśli pozwolimy sobie na to, by dotknąć tej ciemności i poczuć się w niej bardziej w domu, by się rozluźnić i po prostu być z „innym” i go doświadczać, otwiera się przed nami nowy wymiar. Jak powiedział kiedyś jeden z mistrzów zen, „Nie wiem to największa intymność”.
Nie wiem to z pewnością najlepszy punkt wyjścia dla każdego związku. Praktyka zen sprowadza nas z powrotem, chwila po chwili, do tego punktu zerowego niewyczerpanej świeżości, otwierając nas na „zwielokrotnione niebo” naszego własnego istnienia. Uwalnia nas od przytłaczającego otępienia wywołanego pozorną zażyłością (która jest produktem nieustannej aktywności naszego nawykowego umysłu) i pozwala nam dostrzec cud, jakim jest stojąca przed nami wyjątkowa, wciąż zmieniająca się istota - równie zadziwiający wyraz kosmicznych sił, co wirujące galaktyki i świetliste gwiazdy.
(Przekład Olena Waśkiewicz)
Inne teksty Sensei na stronie Artykuły
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz