Pamiętam, że kiedy wiele lat temu, za młodu, rozpoczynałam praktykę, tak naprawdę ani za bardzo nie rozumiałam, ani nie doceniałam, czym jest ten trzeci Skarb. Podobnie jak wielu moich rówieśników z Ośrodka Zen w Rochester, interesowało mnie tylko osiągnięcie kensio. Niezbyt zależało mi na wspólnocie ludzi praktykujących, jaką jest sangha. Tworzyliśmy wtedy w Rochester dosyć zwariowaną grupę składającą się w większości z eks-hipisów i hipisów i wydawało się, że słowa o „mądrości, przykładzie i niezawodnej pomocy” mają nikłe pokrycie w rzeczywistości, a ściślej rzecz biorąc – nie przystają do moich nierealistycznych ideałów i wyobrażeń.
Przy moim bardzo krytycznym nastawieniu wobec siebie i innych nie byłam po prostu w stanie pojąć ich przesłania. Zabrało mi to co prawda wiele lat, ale obecnie postrzegam sanghę jako swego rodzaju zwieńczenie naszej oświeconej natury buddy oraz Dharmy, czyli nauki o tym, jak podążać drogą Buddy.
To dzięki praktyce zaczęłam doceniać, jak niezbędną rolę w kroczeniu drogą Buddy odgrywa wspólnota, czyli sangha. Funkcjonowanie w sandze polega na życiu w harmonii z najgłębszą prawdą naszej własnej natury. „Sangha” jest słowem sanskryckim, które oznacza zgromadzenie, wspólnotę. Słowo to zawiera też takie odcienie znaczeniowe jak cnota, harmonia i duchowa przyjaźń. Już sam Budda mówił o wielkim znaczeniu rozwijania i pogłębiania praktyki oraz o wspierających relacjach opartych na wspólnie podjętym zobowiązaniu do przestrzegania pewnych zasad etycznych i na dążeniu do przebudzenia się ku własnej prawdziwej naturze. Nasze wysiłki, polegające na siedzeniu na sesin i w domu oraz rozbudzaniu ducha praktyki na co dzień w życiu, zarówno wzmacniają, jak i są wzmacniane przez wysiłki wszystkich innych członków Sanghi.
Przypomina to cudowne zjawisko migrujących gęsi, które lecą w kluczu o kształcie litery V. Pozycje poszczególnych ptaków w takim kluczu nieustannie się zmieniają. W stadzie nie ma jednego przewodnika – ta rola ulega ciągłej rotacji w zależności od przepływu energii w grupie i poziomu sił poszczególnych gęsi. Cała formacja jest tętniącą życiem siecią wzajemnych powiązań, w której nadrzędnym celem jest wspomaganie słabszych jednostek. Jest to idealna ilustracja tego, czym jest sangha, w której pewne osoby mogą wykonywać na rzecz grupy ogromną pracę, po czym gdy zmienia się ich sytuacja życiowa, stan zdrowia lub poziom energii, ich obowiązki przejmują inni.
Należałoby tu nadmienić, że pierwotnie słowo „sangha” odnosiło się jedynie do wspólnoty monastycznej i nadal są tacy, których zdaniem tylko w tym kontekście można go używać. W miarę rozwoju ideałów mahajany i pod wpływem rosnącego szacunku dla roli świeckich praktykujących pojęcie to stało się jednak znacznie obszerniejsze, obejmując wszystkie osoby pracujące na rzecz Dharmy.
W istocie znaczenie słowa „sangha” jest jeszcze pojemniejsze. Dobrze pasują tu słowa Starhawk, amerykańskiej pisarki i aktywistki, o której być może niektórzy z was słyszeli. Powiedziała ona, że wspólnota to głosy świętujące wraz z nami chwile, w których stajemy na własnych nogach. To siły wspomagające naszą siłę w celu wykonania niezbędnej pracy, ramiona podtrzymujące nas, gdy się chwiejemy. To uzdrawiający krąg przyjaciół, miejsce, w którym możemy być wolni.
Z kolei William Sloane Coffin powiedział: „Jedność nie jest czymś, co mamy utworzyć, lecz raczej czymś, co powinniśmy rozpoznać”. Nasza praktyka zen pozwala nam w bardzo jasny, prosty, bezpośredni sposób samodzielnie rozpoznawać fundamentalną jedność wszelkiego istnienia. Pozwala doświadczyć ścisłego wzajemnego związku wszystkich istot. Taka jest szersza definicja sanghi – jest to wspólnota obejmująca wszystkie istoty.
W tym miejscu przypomina się opowieść o tym, jak siedzący pod drzewem Bodhi Budda Siakjamuni w decydującej chwili dotknął dłonią ziemi w odpowiedzi na starania Mary, aby zasiać w nim samozwątpienie. Mara, będący uosobieniem naszego złudzenia ego, próbował wszelkich możliwych sposobów, aby odciągnąć Siddharthę z drogi ku pełnemu przebudzeniu. Gdy wszystko zawiodło, posłużył się ostatnią sztuczką. Podszywając się pod samego Siakjamuniego, przemówił do niego jego własnym głosem, pytając: „Czy jesteś pewny, że potrafisz to zrobić, że jesteś godzien najwyższego oświecenia?”.
Jest to świetne zobrazowanie mechanizmów samozwątpienia i oporu, które się w nas uruchamiają zwłaszcza wtedy, kiedy schodzimy głębiej w praktyce. Co zrobił wtedy przyszły Budda? Nie wdał się z Marą w żadną dyskusję i rzecz jasna nie poddał się zwątpieniu. Delikatnie dotknął dłonią ziemi, prosząc ją, aby posłużyła mu za świadka. A wtedy – jak głosi ten cudowny mit – ziemia odpowiedziała setkami tysięcy głosów: głosami polnych bruzd i grobów, głosami ludzi młodych i starych, kobiet, mężczyzn i dzieci. Ale na tym nie koniec – dały się też słyszeć lekceważone zazwyczaj głosy dzikich zwierząt, nieznana, srebrzysta mowa ryb, słodki szelest wijących się roślin i odgłosy kruszących się, ciepłych, szarych kamieni. Wszystkie te głosy zlały się w jeden grzmiący głos, odpowiadając: „Jest godzien! Nie ma na tej Ziemi nawet jednego skrawka, gdzie nie poświęciłby się całkowicie, bezinteresownie dla dobra wszystkich żywych istot i dla osiągnięcia oświecenia.”
Zawsze kiedy pojawią się w nas wątpliwości, też możemy dotknąć tego fundamentu swojej istoty. Nawet jeśli nie spędziliśmy wielu żywotów, bezinteresownie poświęcając się dla dobra innych, podstawa naszego istnienia jest dokładnie taka sama jak w przypadku każdego buddy. W najgłębszym sensie prawdę tę głoszą wszystkie istoty – ludzie, zwierzęta, rośliny, kamienie – objawiając nam ją w każdej chwili. Joanna Macy powiedziała: „Nasze życie rozpościera się dalej niż granice naszego ciała, pozostając w nierozerwalnym związku z resztą świata”. Nasza praktyka zazen sama w sobie stanowi bezpośredni wyraz wzajemnych powiązań z wszelkim istnieniem i głębokiego dlań szacunku. W zazen po prostu otwieramy się na prawdę tej właśnie chwili, na naszą własną, prawdziwą naturę, niczego nie odpychając ani niczego się nie czepiając.
Kluczowym elementem jest tu oczywiście bodhiczitta – wola przebudzenia się dla dobra wszystkich istot. Innymi słowy, nie praktykujemy tylko dla samych siebie, lecz na rzecz powszechnego wyzwolenia. Nie wiem, czy ktokolwiek rozpoczyna praktykę z takim właśnie nastawieniem. Być może. Wiem, że na pewno nie było tak ze mną. Kiedy jednak nasza praktyka się pogłębia, wyimaginowane granice między nami a resztą świata i wszystkimi istotami zaczynają się zacierać i punkt ciężkości ulega przesunięciu. Przejście od praktyki uprawianej tylko dla siebie do praktyki dla dobra wszystkich to ważny krok. Ale jeśli zaczynamy głowić się nad tym, jak tego dokonać i oddajemy inicjatywę rozróżniającemu, kalkującemu ego, wtedy oczywiście wydaje się to niemożliwe i bodhisatwiczne nastawienie załamuje się.
Jest taka wspaniała, choć dziwna postać buddyjska, prawdopodobnie najdziwaczniej wyglądająca postać w całym panteonie mahajany: Kannon o tysiącu ramion. Figura, która stoi tu na ołtarzu (w warszawskim ośrodku zen), ściśle rzecz biorąc nie przedstawia Buddy, lecz Kannon, bodhisatwę współczucia. Wygląda dość normalnie. Kiedy jednak patrzy się na figurę Kannon o tysiącu ramion, na te niezliczone ramiona okalające jej tors i jeszcze na jej jedenaście głów, ułożonych jedna na drugiej, może się ona wydawać czymś nadzwyczaj obcym. A jednak jest to wspaniała figura i chciałam opowiedzieć, jak to się podobno stało, że tak wygląda, ponieważ ma to bezpośredni związek z omawianym przez nas tematem, czyli z sanghą.
Było to tak: Awalokita, ten niezwykle pracowity bodhisatwa, podjął wielkie ślubowanie, że wyzwoli wszystkie istoty od cierpienia i pomoże im osiągnąć oświecenie. Poprzysiągł, że będzie bezinteresownie dążyć do celu, a jeśli kiedykolwiek zwątpi lub zawaha się na tej drodze, jego ciało rozpadnie się na tysiąc kawałków. Wszedł w samadhi, stan głębokiej medytacji. Trwało to długo, ale gdy wreszcie z niego wyszedł, zobaczył, że nawet jedna setna ludzkości nie osiągnęła korzyści z jego wysiłków. Zupełnie go to zniechęciło i pojawiła się w nim chęć rezygnacji. W tej samej chwili jego głowa i całe ciało rozpadły się na kawałki. W udręce zawezwał wówczas Buddę Amitabę, który przyszedł mu z pomocą i z fragmentów jego ciała ulepił nowe – z tysiącem ramion, aby Awalokita mógł sięgać we wszystkich kierunkach, oraz z dziesięcioma głowami, na których jako jedenastą Amitabha osadził jeszcze własną. Potem Awalokiteśwara mógł wykonywać swoją pracę uśmierzania cierpienia wszystkich istot i prowadzenia ich ku oświeceniu znacznie skuteczniej niż poprzednio.
Ta opowieść pokazuje, że kiedy pojawia się w nas bodhisatwiczny impuls, możliwa staje się prawdziwa przemiana. Postać Kannon o tysiącu ramion jest też wspaniałym symbolem sanghi, której każdego członka można porównać do ramienia, działającego na własny sposób i dysponującego własnymi talentami i możliwościami. Jednocześnie sangha to pewna skoordynowana całość, jedno ciało, którego ramiona i głowy działają pod wpływem jasnego światła promieniującego z klejnotu, trzymanego przez Awalokiteśwarę w rękach na wysokości serca. Klejnot ten symbolizuje owo wielkie ślubowanie budzenia wszystkich istot i wyzwalania ich od cierpienia.
Przebudzić się to bezpośrednio doświadczyć wielkiej pustki tkwiącej u podstaw wszystkiego, w rdzeniu własnej istoty, a także nieistnienia trwałej, ograniczonej, niezmiennej jaźni. Kiedy osobiście doświadczamy tego, że każdy aspekt naszej istoty jest podobny do obłoku, który pojawia się i przemija, uzmysławiamy sobie, że nieustanna przemiana jest możliwa i że nie ma niczego, co nie mogłoby ulec transformacji. W ten sposób odcinamy korzeń naszego cierpienia.
Przez budzenie się ku prawdziwej naturze istnienia uczymy się rezygnować ze swoich starych tożsamości i kształtować życie doskonalsze, cechujące się większą swobodą i podążające harmonijnie za okolicznościami. Wtedy bodhisatwa nieskończonego współczucia może naprawdę ożyć i sięgać swymi ramionami we wszystkich kierunkach.
Oczywiście wśród ludzi żyjących i pracujących razem nieuchronnie pojawiają się konflikty. Jeśli jednak jesteśmy gotowi mierzyć się ze sprzecznościami charakterów i pracować nad tymi konfliktami, a nie unikać ich, wypierać je czy odcinać się od otaczających nas ludzi, prowadzą one do pogłębienia samowiedzy oraz pobudzają do większej hojności, cierpliwości i wyrozumiałości wobec siebie i innych. Nieporozumienia mogą nas też inspirować do wypracowywania zręcznych środków w obcowaniu i porozumiewaniu się z ludźmi. Właśnie dlatego więcej uczymy się o byciu dobrymi ludźmi, obcując z innymi niż w izolacji.
Czasy, w których żyjemy, nie są łatwe dla grup aspirujących do tego, aby żyć i pracować w harmonii. Możliwe zresztą, że nigdy nie były pod tym względem łatwe. Nie ma jednak wątpliwości, że obecnie do głosu dochodzą potężne siły – wewnętrzne i zewnętrzne – powodujące podziały, wyobcowanie i izolację. Utrzymanie rodziny, sanghi czy jakiejkolwiek innej wspólnoty i zadbanie o jej dobrostan nie jest dziś wcale łatwe. Musimy jednak uważać na to, aby nie tracić z pola widzenia tego, co najważniejsze i nie pozwalać konfliktom na przesłonięcie głębszego sensu i wartości sanghi. Ktoś kiedyś powiedział, że sprawy ważne mogą ucierpieć z powodu drobiazgów.
To, co mamy w tym ośrodku, sam ośrodek oraz sangha są czymś niezwykle rzadkim i drogocennym. Jest to miejsce autentycznej, nieustającej praktyki, dające możliwość spotykania się w celu kontynuowania wspólnej pracy na rzecz Dharmy i udzielania sobie wzajemnego wsparcia. Jakże ważne jest, aby nie tracić z pola widzenia tej szerszej perspektywy i nie pozwalać, aby wielkie ślubowanie wyrażające nasze najgłębsze aspiracje zostało przyćmione przez konflikty – zarówno te wewnętrzne jak i te zewnętrzne. Utrzymanie i doskonalenie działalności tego ośrodka Dharmy – pod względem duchowym i materialnym, a także na poziomie emocjonalnym – wymaga wiele pracy. Im więcej rąk do tej wspólnej pracy, tym skuteczniej można wspólnie odsłaniać tę wielką drogę i tym jaśniejszym blaskiem może dla dobra wszystkich istot lśnić w każdym z nas i w sandze jako całości klejnot umysłu. Obyśmy nieustannie odnawiali naszą ufność i wiarę w tę pierwotną naturę i w sanghę – wspólnotę ludzi oddanych urzeczywistnianiu wielkiego cudu tkwiącego u źródła wszystkiego – bez względu na wszystkie nasze powierzchowne niedoskonałości. Jak powiedział niemiecki poeta Rainer Maria Rilke: „Nie daj się zwieść powierzchniom. W głębinach wszystko jest prawem”. Tym wielkim prawem, tą prawdą u źródła wszystkiego.
Opracowane przez Magdę Kadłubowską i Jacka Majewskiego na podstawie teisia wygłoszonego przez Rosi Sunyę Kjolhede
23 lipca 2011 roku w Warszawie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz