Rosi Sunya Kjolhede
O ósmym wskazaniu buddyjskim -
„Postanawiam nie odmawiać duchowej ani materialnej pomocy,
lecz udzielać jej hojnie, gdy jest potrzebna”
lecz udzielać jej hojnie, gdy jest potrzebna”
(spisana mowa Dharmy wygłoszona w Windhorse Zen Community w dniu 25 lipca 2004 roku)
Każde ze wskazań jest wspaniałym ogniwem pomiędzy formalną praktyką, a naszym codziennym życiem. I każde ze wskazań zawiera w sobie całą resztę, nie tylko wszystkie pozostałe wskazania, ale również całą naukę Buddy. Gdy zaczynamy zgłębiać któreś ze wskazań, cały świat się otwiera. Tak więc dzisiaj chcę skupić się na wskazaniu dotyczącym dawania. Zdałam sobie sprawę, gdy się do niego zabrałam, że można by poświęcić na to cały rok, zrobić zeń temat przewodni.
Spróbuję przyjrzeć się temu wskazaniu i zobaczyć, jak wpływa na nasze życie i na podejmowane przez nas decyzje. Wskazania są takimi wskazówkami, wytycznymi, które pokazują, jak żyłaby osoba w pełni przebudzona, w sposób naturalny, bez wysiłku. A nam mają one służyć jako latarnie morskie, które pokazują, do czego mamy dążyć, jak się prowadzić na tym rozkołysanym morzu życia, pośród różnych zmiennych okoliczności. Są też wspaniałą podstawą, by dotrzeć wspólnie do tych rzeczy.
To ósme wskazanie: „Postanawiam nie odmawiać duchowej ani materialnej pomocy, lecz udzielać jej hojnie, gdy jest potrzebna” jest oczywiście związane z pierwszą z sześciu cnót, z Daną. I oczywiście to wszystko jest związane z dawaniem i szczodrością. We wczesnym buddyzmie istnieje podział na dwa rodzaje dawania; skażone i czyste. Ludzie przeważnie doświadczają dawania skażonego. Splamionego pragnieniem własnej korzyści. Może to być mniej lub bardziej oczywiste. I coś takiego widzimy wszędzie, to nasza powszechna mentalność, ten „interesowny” umysł. Uwarunkowany, przyziemny sposób dawania i przyjmowania. Prawa i przywileje. Dawanie w celu otrzymania korzystnego zwrotu swojej inwestycji. Ten sposób dawania jest w nas głęboko zakorzeniony, od najwcześniejszych lat życia. I doprawdy, jak często ludzie doświadczają czegoś innego? Zawsze jest jakiś haczyk, jakaś pułapka, drugie dno. Dam ci to, jeśli ty… coś tam. To oczywiście może nie zostać wypowiedziane, ale jest w podtekście, zarówno z naszej strony, jeśli dajemy i oczekujemy czegoś w zamian, jak i wtedy, gdy coś dostajemy i mamy poczucie, że kiedyś za to zapłacimy. I to uwarunkowane dawanie jest nieuniknione. Jest nieuniknione, dopóki działamy przy ograniczeniach modelu podmiot-obiekt , w ułudzie ja-inni. I tak pozostanie, dopóki przy dawaniu będzie taki czy inny haczyk.
Swobodne, nieobwarowane żadnymi warunkami dawanie jest czymś o wiele rzadszym. Kiedy tego doświadczamy? Czy to się dzieje, kiedy sami coś dajemy, czy kiedy ktoś inny nam coś daje? To natychmiast wszystko otwiera. To zupełnie inny poziom istnienia, bycia w tym świecie. Takie dawanie naprawdę nas uszlachetnia. Przeważnie jednak się przed nim powstrzymujemy. I to dotyka nas samych, bo odmawiamy sobie. Ta małostkowość, pułapka myślenia typu „coś za coś”. I oczywiście czujemy się z tym nieszczęśliwi. No bo jak można być szczęśliwym przy takich ograniczeniach? Oczywiście kryje się za tym obawa, że nie dostaniemy tego, co się nam należy. Albo że dajemy więcej niż trzeba, jesteśmy jakoś wykorzystywani. Takie podejście może bardzo zaszkodzić , zatruć relacje związane z seksem i małżeństwem. Pamiętam, jak w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ludzie podpisywali takie legalistyczne kontrakty małżeńskie, właściwie nie legalistyczne, lecz prawne . Pamiętam taki przypadek z Rochester Center, jak pewien mężczyzna, który żenił się w późnym wieku, podpisał taką jakby intercyzę ze swoją żoną. Pomyślałam: oho, powodzenia. Wszystko było wyszczególnione: Tobie się należy to, a mnie tamto, ty jesteś odpowiedzialna za to, ja za to. I oczywiście to nie była żadna niespodzianka, że małżeństwo długo nie przetrwało. Coś takiego jest bardzo niebezpieczne, może wywołać korozję szczodrego serca. Oczywiście jest również miejsce na to, by walczyć o swoje prawa.
Niektórzy ludzie uważają, że wszystko im się należy i trzeba ich trochę przytemperować. Myślę, że kobiety musiały się z tym zmagać, mężczyźni zresztą też. Mam na myśli różnice pomiędzy rolami społecznymi i pewne otwarcie w tej kwestii. Ale na głębszym poziomie, jeśli podchodzimy do tego tak legalistycznie, że niby jak zrobię to, to ty masz zrobić tamto, tracimy coś bardzo cennego, więc musimy być tego świadomi, ci z nas, którzy praktykują. Jest sposób na głębsze życie i kochanie. I praktyka nas na to otwiera. Jest też oczywiście taki sposób dawania, który w wielu przypadkach wzmacnia ego. David Brandon w swojej książce „Zen in the Art of Helping” [Zen w sztuce pomagania] pisze, że „dawanie kryje w sobie wiele pułapek, w które łatwo wpadają ludzie nieroztropni i nieuważni . Może bardzo skutecznie rozdymać ego.
Proces dawania może stać się szczególną formą skąpstwa, może pozbawiać innych różnych rzeczy. Pomagającego rozsadza pragnienie dawania, zarzuca darami , jakby był karykatur ą świętego Mikołaja. Każdy prezent podkreśla , że obdarowany to ktoś gorszy, jest oznaką litości, którą odczuwa ofiarodawca :Tak mi cię żal”. Groźba, jaką niosą ze sobą dobre intencje. To wielkie niebezpieczeństwo. Musimy chronić siebie i chronić innych przed naszym wewnętrznym ja. To jest szczególnie niebezpieczne, jeśli łączy się z przekonaniem o własnej moralnej bądź duchowej wyższości.
W Azji znana jest inna forma tego tak zwanego skażonego dawania, a ma to związek z szukaniem zasług. To jest bardzo zakorzenione w kulturze azjatyckiej, a przynajmniej było, nie wiem, jako jest teraz, zapewne istnieją różne formy w różnych krajach azjatyckich, w każdym razie chodzi o to, że owo szukanie zasług może prowadzić do różnych form materializmu. I ludzie mogą dawać na tej podstawie. Znajdziemy odniesienia do tego w pierwszym koanie w „Zapiskach Błękitnej Skały”, gdzie chiński cesarz Wu zwraca się do przybyłego z Indii, wielkiego mędrca Bodhidharmy i mówi: wybudowałem niezliczone świątynie, dawałem wsparcie niezliczonym mnichom i mniszkom, wspierałem dharmę na różne sposoby. Jakie będę miał dzięki temu zasługi? I ku jego zdziwieniu i zapewne wielkiej konsternacji Bodhidharma odpowiada: żadnych. To jest jak ceber zimnej wody. Bodhidarma mówi, że to uczynki godne … nie pamiętam, dzieci czy duchów. Co nie znaczy, że cesarz nie doczeka się jakiejś przyjemnej reinkarnacji. Ale Bodhidharmie chodzi o sprawę fundamentalną. Kiedy ta dobra karma się wyczerpie, możesz spaść do najniższego piekła. Zapomnij o zasługach. Idź dalej. Co jest podstawą? Co jest prawdziwą zasługą?
Kiedy mówimy o tej innej formie dawania, czystym dawaniu, przy którym nie stawia się żadnych warunków, dawaniu nieskażonym myślą o tym, że się coś w zamian dostanie, nieskażonym przez dwoistość podmiotu i przedmiotu, to tak naprawdę jest droga bodhisattwy. Całkowicie, radykalnie się różni od tamtych aspektów dawania, które omawiałam w pierwszych przykładach. To jest prawdziwa szczodrość, prawdziwe dawanie, wbrew przyziemnym zachowaniom, wbrew egoizmowi, który tak głęboko tkwi w nas i w naszej kulturze. Wywraca wszystko do góry nogami . I musi tak robić, bo ten interesowny umysł opiera się na postawionych na głowie przekonaniach, wierze w to, że istnieje coś takiego jak ja i inni. Dopóki stawiamy wszystko na głowie, okłamujemy sami siebie. Są tego przykłady w różnych historiach z życia Buddy, którego życie jest manifestacją bezustannego, pozbawionego wysiłku dawania.
To samo jeśli chodzi o mistrzów innych religii, nie tylko buddyzmu. Bez wątpienia życie Jezusa było życiem dawania. Zresztą to nie dotyczy tylko dawnych czasów, istnieją współczesne przykłady. Wszyscy możemy znaleźć takich ludzi, którzy dają, ryzykują, a nawet poświęcają swoje życie, by uratować, czy próbować uratować kogoś innego, co jakiś czas czytamy o takich przypadkach w gazetach. Zresztą to dotyczy nie tylko ludzi, również zwierząt. Psy poświęcają swoje życie, delfiny… W odniesieniu do zwierząt nazywa się to często instynktem, co jest zmyślną próbą zrozumienia tego zjawiska, ale również jakoś je umniejsza.
W judaizmie istnieje taka starożytna żydowska legenda o trzydziestu sześciu sprawiedliwych, czyli łamed wownik, zesłanych przez Boga, by żyli i pracowali pośród nas. Zawsze są biedni, niepozorni, nie otacza ich chwała ani sława. Są nawet nieświadomi swojej doskonałości. I jeśli jakiś zostanie wykryty, zgodnie z różnymi wersjami tej legendy, zaprzeczy swojej tożsamości, zniknie, i pojawi się ponownie, nieznany i niewiedzący, kim jest, w odległym miejscu.
W naszej tradycji zen obecny jest ten wysoki ideał ukrytej cnoty. Ktoś robi coś dla dobra innych, tak, by nie zwracać na to uwagi, a nawet całkiem to ukrywając. Pamiętam, jak czytałam taką historię o roshim Soenie Nakagawie. W jego klasztorze codziennie rano okazywało się, że toalety są bardzo czyste, porządnie posprzątane, i nie było wiadomo, kto to robi. A te toalety japońskie, z tego co wiem, to była zupełnie inna historia niż u nas. Nie mówimy tutaj o pucowaniu ładnych ceramicznych kafelków, lecz o wychodkach, o dość prymitywnych warunkach. Okazało się w końcu, że robił to roshi Nakagawa, nie wiem, jak zauważono, ale tak się stało. Z tą ukrytą cnotą to jest właśnie tak, że trudno znaleźć jej przykłady. I jest to dość znamienne, jak sądzę.
Ale są przykłady, piękne przykłady wspaniałomyślności, przykłady nieskrępowanej hojności. Na przykład historia o mnichu Ryōkanie i złodzieju, którą większość z was pewnie zna. Mnich miał małą chatkę i dosłownie nic tam nie było, poza matą, poduszką i jakimś ubraniem. Pewnej księżycowej nocy, gdy powrócił do domu po całym dniu żebraniny, zaskoczył złodzieja, który właśnie kradł jakiś tam łach. Ten upuścił z przerażeniem zdobycz i już miał rzucić się do ucieczki, gdy Ryōkan powstrzymał go słowami: „Pewnie przybyłeś z daleka, by coś zdobyć, więc pozwól, że ci to podaruję”. I daje mu jedyne co ma, pewnie własne ubranie, zaś oszołomiony złodziej chwyta je i wybiega z chaty. Ryōkan wychodzi na zewnątrz, patrzy na księżyc w pełni i mówi: „Jaka szkoda, że nie mogłem podarować mu tego księżyca ”.
Kolejny przykład, bardzo podobny, dotyczy Milarepy, tybetańskiego mnicha, z którego chaty również wybiega złodziej – bardzo podobna opowieść – a Milarepa ściąga ze siebie ubranie i biegnie za złodziejem, by mu je podarować. Tak więc są takie opowieści przechowywane w naszej tradycji. Jak ta o mnichu, który całe życie poświęcił na budowę mostu. Tylko tym się zajmował: całe lata budował most, by ludzie mogli przechodzić przez groźną, rwącą rzekę.
Jest też taka historia, na którą natrafiłam wiele lat temu, nie całkiem ją pamiętam, o mnichu, który był bardzo zaawansowany w rozwoju, to chyba był nawet nauczyciel, i uznał, że to jednak nie jest jego droga, zrzucił szaty nauczyciela i zaczął zajmować się sprzedawaniem herbaty. Mam tę opowieść na jakimś pudełku do herbaty. Tak więc ustawił tę swoją budkę, by sprzedawać w niej herbatę, i umieścił na niej tabliczkę, na której napisał: „Możesz kupić jedną czarkę za dziesięć ryō,( to taka jednostka monetarna) albo możesz dostać ją za darmo. Przepraszam, ale taniej nie mogę sprzedawać”. I ludzie przychodzili do niego, nie tylko po herbatę. Czasem był tak biedny, że nie miał nic, był tak biedny, że nie mógł się wyżywić, a czasem przyjaciele przynosili mu pieniądze… To bardzo interesujące historie o różnych rzeczach, które ludzie robili.
No i oczywiście jest jeszcze słynny mnich Muzhou, który był przełożonym mnichów w klasztorze Huangbo, Obaku. I Muzhou pracował z Linji, nauczycielem rinzai, kiedy był mnichem w świątyni , gdzie mistrzem był Huangbo. Linji spędził tam trzy lata z setkami innych mnichów i z tym wielkim mistrzem Huangbo, ale z jakichś powodów nigdy nie chciał iść do niego na dokusan, nie chciał o nic mistrza pytać. Wreszcie mnich Muzhou spytał; dlaczego nie pójdziesz i nie spytasz go o naukę, o najwyższą naukę. Linji to zrobił i został wyrzucony przez Huangbo. Na co Muzhou powiedział, och, idź, spytał go jeszcze raz. Linji zrobił tak i dostał manto. Wtedy Muzhou oznajmił, że Linji powinien spróbować jeszcze raz. No i ta historia rozwija się dalej. W każdym razie Muzhou odegrał ważną rolę w tym, przy pchnąć Linji na samą krawędź. Linji opuścił klasztor, poszedł do innego mistrza, z którym zaszła wspaniała interakcja i doznał oświecenia. Ale potem wrócił do Huangbo. Muzhou odegrał tu ważną rolę i jest też tym, który przytrzasnął nogę Yunmenowi. Wielu z was może znać tę historię.
Opowiem ją bardzo szybko, bo gdy się wchodzi w te opowieści, zbacza się z tematu. Yunmen, kolejny wielki mistrz, poszedł do Muzhou, o którym wcześniej słyszał. Muzhou opuścił Huangbo, mieszkał w chacie ze swoją starą matką, i razem z nią robił sandały. Ustawiali te sandały przed chatą, na ścieżce, którą przechodzili pielgrzymujący mnisi. Mnisi zdejmowali swoje znoszone sandały i wkładali te nowe. Ale dlaczego on to robił? Muzhou odwiedził młody mnich Yunmen i nastąpiła ta wymiana sandałów. A Yunmen w końcu siłą chciał wejść do domu, zaś Muzhou przytrzasnął mu drzwiami nogę, według niektórych opowieści nawet ją złamał, lecz właśnie to przywiodło Yunmena do głębokiego oświecenia. Tak więc nigdy nic nie wiadomo, ludzie mają różne sposoby pracy.
Dawanie przyjmuje zaś różne formy. Jest taka wspaniała historia, do której często powracam, o tym, jak mnich spytał Joshu, Zhaozhou: jak zjawi się żebrak, to co mu dasz? A Joshu odparł: niczego mu nie brakuje. Niczego mu nie brakuje… Czym jest prawdziwe dawanie? Ujrzeć tę naturę, której niczego nie brakuje. Wyraźnie. Spojrzeć w oczy kogoś, kto prosi o jałmużnę i ujrzeć to, właśnie tam. Tu znajdziemy prawdziwe dawanie, które wykracza poza dawanie i przyjmowanie. Naprawdę zobaczyć, że ta osoba jest całością, jest kompletna i doskonała, taka, jaka jest, w łachmanach. W Warszawie widuję, akurat nie tym razem, ale w przeszłości widziałam te bardzo brudne Cyganki, zazwyczaj z Rumunii, te kobiety żebrzą i noszą niemowlęta w chustach, wszystko jest takie brudne, one wyciągają ręce, błagają o coś… Daje się albo nie daje, zależnie od okoliczności, od własnego wyczucia prawdziwych potrzeb danej osoby. Jeżeli dajemy z litości, dajemy , czując oddzielenie, gdy robimy to protekcjonalnie, wówczas nasze dawanie jest skażone.
Prawdziwe dawanie jest jak oddychanie. Jest zupełnie naturalne, wypływa swobodnie i spokojnie z prawdziwej natury naszego jestestwa. I to oznacza prawdziwą naturę wszystkich istot. Cały wszechświat zawsze daje. Emerson nazywał to „nieskończoną cyrkulacją boskiego miłosierdzia”. Napisał: „Wiatr rozsiewa nasiona, słońce odparowuje morze, wiatr przewiewa parę wodną nad pola, deszcz karmi rośliny, a rośliny zwierzęta”. , Chcemy widzieć takie właśnie dawanie. Wystarczy zejść do ogrodu na zboczu wzgórza. Wystarczy, że tylko pomyślimy, co byśmy chcieli, a tam już wyrastają te wielkie zielone arbuzy. Pojawiają się nie tylko rzeczy, które zasadziliśmy, ale i te, które same się rozsiały czy rozrosły, tak samo pożywne, jak te uprawiane przez nas, jak na przykład pietruszka. Zresztą nie musicie nawet iść do ogrodu. Popatrzcie na Ziemię, co sama rodzi za darmo. Rośliny oddają tlen, absorbują wydzielany przez nas dwutlenek węgla, a my wcale nie zmniejszamy tej ilości. Nie chodzi o nic nadzwyczajnego, lecz tylko o relacje w naszym bardzo niezrównoważonym społeczeństwie.
Dawanie wymaga także roztropności. Przy dawaniu trzeba wykazać się przenikliwością. Jest o tym mowa we wskazaniu: „Postanawiam nie odmawiać duchowej ani materialnej pomocy, lecz udzielać jej hojnie, gdy jest potrzebna”. Gdy jest potrzebna… w tym kryje się wiele treści. Kiedy zachodzi potrzeba niesienia pomocy, a kiedy przejawem największej hojności jest nic nie dać. Powstrzymać się przed tym. To wymaga mądrości i wnikliwości, co z kolei wiąże się z tym, że trzeba się wsłuchać, dostroić do siebie, innej osoby czy osób, sytuacji, całego kontekstu . Umieć słuchać, w szerokim pojęciu tego słowa. Być obecnym. Być uważnym.
Tak więc oczywiście ponownie wracamy do praktyki. Ona jest podstawą tego wszystkiego. Dawanie to aktywny sposób wyrażenia naszej własnej podstawowej natury. I to również stanowi praktykę, podczas której wychodzi się poza siebie, poza własne ograniczone wyobrażenie ja. Tak więc potrzebujemy jednego i drugiego. Żeby pracować nad naszym siedzeniem, usunąć wszystko, co staje na drodze temu dawaniu, związanej z ego egocentryczności. I trzeba podejmować w tym kierunku świadomy wysiłek, bo nie jesteśmy w pełni oświeconymi buddami, należy pracować nad tym, by praktykować to wskazanie, tę paramitę, abyśmy coraz bardziej dostrajali się do takiego sposobu bycia. Oczywiście dawanie jest nagrodą samą w sobie, gdyż pozostaje w harmonii z prawdziwą naturą rzeczy. I człowiek dobrze się z tym czuje.
Wszystko, co jest tak sharmonizowane, wywołuje dobre samopoczucie. Nie potrzebujemy nalepek na zderzakach samochodów, które mają nas napominać, żebyśmy robili dobre uczynki. Możemy poczuć we własnym jestestwie, jak to jest, gdy się właściwie postępuje, a jak, kiedy nie, poprzez praktykę. I mówią o tym słowa, które właśnie recytowaliśmy, słowa Hakuina „przestrzeganie wskazań, skrucha i dawanie, niezliczone dobre czyny, i droga dobrego życia, wszystko pochodzi z zazen”.
Posiadanie jakiegoś wyobrażenia na własny temat w związku z tym, że dajemy, oczywiście odrywa nas od prawdziwego dawania. Zobaczenie, kiedy dzieje się tak , że sami się powstrzymujemy przed dawaniem , to ważna praktyka. I jak się przy tym czujemy. Kiedy pojawia się takie ograniczenie.
Oczywiście druga strona tego wszystkiego to otrzymywanie. Jak przyjmujemy, kiedy ludzie coś nam dają? Czy potrafimy brać z wdzięcznością? Czy dostrzegamy, że my również coś dajemy, pozwalając ludziom się obdarowywać? To naprawdę ważne. Erich Fromm w swojej książce „O sztuce miłości pisze: „Dobrze wiadomo, że biedni są o wiele bardziej skłonni do dawania niż bogaci. Jednak bieda na pewnym poziomie może uniemożliwić dawanie i jest degradująca nie tylko z powodu cierpienia, jakie powoduje bezpośrednio, ale również z tego powodu, że pozbawia biednych ludzi radości, jaką jest dawanie”. To interesująca uwaga. Całe to dawanie i branie opiera się na płynnej, dynamicznej wzajemnej zależności. Prawdziwej wzajemności.
Także oddanie się czemuś całym sercem jest formą dawania. Oddać siebie. Zaangażowanie się w coś czegoś całym sercem jest dawaniem. Siedzieć z pełnym zaangażowaniem, pracować nad praktyką, być obecnym w danej chwili, wykonywać całym sercem śpiewy, ukłony. To taka praktyka jak dawanie. Można powiedzieć: wszystkim istotom, ale tak naprawdę nie daje się tego nikomu. To po prostu dawanie. I oczywiście pełne zaangażowanie w nasze codzienne życie. Oddajemy się całym sercem temu, co robimy w tej akurat chwili. I ofiarowujemy uwagę tej rzeczy czy tej osobie, bez zatrzymywania jakiejś części siebie, pewnej ostrożnej, powściągliwej części. Możemy to zrobić w każdym, najmniejszym zakresie swego życia, zdawać sobie sprawę z możliwości, a one zawsze istnieją.
Jest tak wiele możliwości dawania. Okazji do wykazania się szczodrością, praktykowania hojności. Szczodrości ducha. To ma związek z naszą otwartością. Umysł otwarty na równouprawnienie. Gościnność. Trzynastowieczna chrześcijańska mistyczka Mechtylda z Magdeburga postawiła pytanie: jak powinniśmy żyć? Odpowiedziała: będąc serdecznym dla wszystkich. Więc ten otwarty, szczodry duch. Otwartość. To jest rodzaj dawania. I oznacza również wyrzekanie się.
Wielki mistrz Huaihai powiedział: Dawanie oznacza wyrzekanie się. Mnich spytał: wyrzekanie się czego? A Huaihai odpowiedział: wyrzekanie się dualizmu przeciwieństw. Innymi słowy, przede wszystkim dualizmu ja-inni. Oczywiście wyrzeczenie się tego wymaga bezpośredniego, osobistego, żywego doświadczenia siebie, rzeczywistości leżącej ponad oddzieleniem. I wtedy w sposób naturalny wyrzekamy się czy zaczynamy wyrzekać się zbędnych osądów, porównań, ocen, których pełne są umysły większości ludzi.
Dawanie oznacza również oddawanie się w tym sensie, że jesteśmy przystępni. Jesteśmy uczciwi, niczego nie ukrywamy, nie udajemy, obdarzamy sobą innych. Oczywiście to wymaga zaufania, które przychodzi wraz z doświadczeniem, a ono bierze się z praktyki.
Ta skłonność do dawania, szczodrość wiąże się z otwartością, której niektórzy ludzie mają więcej od innych, w sposób naturalny. Niektórzy ludzie są po prostu bardziej szczodrzy od innych, to leży w ich charakterze. Można powiedzieć, że to karma albo coś innego, ale to wydaje się prawdą.
Ja niestety nie należę wcale do tych, którzy byli wspaniałomyślni już od dzieciństwa. Musiałam naprawdę się temu przyglądać, pracować nad tym. Ale znam ludzi, wielu ludzi, którzy mają taką szczodrość w charakterze, przychodzi im ona bardzo naturalnie. Mam wspaniały przykład tego w pewnej opowieści, którą chcę się z wami podzielić i zakończyć nią teisho. Bez z wątpienia część z was zna tę opowieść. Proszę więc o cierpliwość i ponowne jej wysłuchanie. Przed opuszczeniem Rochester przeczytałam ją roshiemu Kapleau. Pierwszy raz usłyszałam ją od niego, jakieś piętnaście czy dwadzieścia lat wcześniej podczas jego teisto. I później opowiedziałam ją pewnemu dziecku, którym się zajmowałam, gdy pracowałam jako opowiadaczka i później zatrzymałam się w Rochester i miałam ze sobą tę książkę, więc zaproponowałam roshiemu, że mu to przeczytam.
On zupełnie zapomniał tę historię, bo wtedy miał już kłopoty z pamięcią, można było mu opowiadać ten sam dowcip w kółko, a on się z niego zaśmiewał. I to było takie miłe, że mogłam podzielić się z nim tą opowieścią i ofiarować mu ją, choć sama ją kiedyś od niego usłyszałam. To historia opowiedziana przez Terry`ego Dobsona, który był nauczycielem aikido i spędził wiele lat w Japonii. I jest znana jako „Łagodna odpowiedź”. Pozwólcie, że ją przeczytam, zwłaszcza tym, którzy nigdy wcześniej jej nie słyszeli.
„Pociąg dudnił po szynach, pędząc przez przedmieścia Tokio w senne wiosenne popołudnie. Wagon, w którym jechałem, był prawie pusty. Kilka matek z dziećmi, starsi ludzie, którzy wybrali się na zakupy. Patrzyłem nieobecnym wzrokiem na nijakie domy i zapylone żywopłoty. Na którejś stacji, gdy drzwi się otworzyły, spokój popołudnia został nagle zburzony przez mężczyznę miotającego niezrozumiałe przekleństwa. Ten człowiek, zataczając się, wsiadł do naszego wagonu. Miał na sobie robocze ubranie, był potężny, pijany i brudny. Z wrzaskiem zatoczył się i popchnął kobietę trzymającą niemowlę, która upadła na kolana starszej pary. Dziecko cudem uniknęło obrażeń. Przestraszona para zerwała się i uciekła na drugi koniec wagonu. Pijak próbował kopnąć uciekającą kobietę, ale nie trafił, a ona usunęła się na bezpieczną odległość. Rozwścieczony mężczyzna chwycił metalowy drążek po środku wagonu i usiłować go wyrwać z uchwytu. Zauważyłem, że na jednej ręce ma krwawiącą szramę. Pociąg szarpnął i ruszył, pasażerowie zastygli w przerażeniu. Wstałem z miejsca. Wtedy, ze dwadzieścia lat temu byłem młody i w bardzo dobrej formie. Przez ostatnie trzy lata prawie codziennie miałem ośmiogodzinne treningi aikido. Lubiłem rzuty i dźwignie, miałem się za twardziela. Problem polegał na tym, że moja biegłość w sztuce walki nie została poddana próbie. Uczniom aikido nie wolno się bić. Aikido, jak powtarzał w kółko mój nauczyciel, jest sztuką pojednania. Ktokolwiek ma zamiar walczyć, niszczy połączenie z wszechświatem. Jeśli próbujesz zdominować ludzi, już poniosłeś klęskę. Uczyliśmy się, jak rozwiązywać konflikty, a nie jak je wzniecać. Słuchałem jego słów, bardzo się starałem , przechodziłem na drugą stronę ulicy, by omijać lumpów, którzy kręcą się koło stacji. Moja wyrozumiałość mnie zachwycała. Czułem się zarówno silny jak święty. Jednak w głębi serca chciałem wykorzystać całkowicie uzasadnioną możliwość obrony niewinnych, niszcząc winnego. To jest to!, powiedziałem sobie, wstając. Niewinni ludzie są w niebezpieczeństwie! Jeśli czegoś szybko nie zrobię, prawdopodobnie ucierpią. Widząc, jak wstaję, pijak dostrzegł szansę skupienia swojej wściekłości na konkretnej osobie. „Aha! Cudzoziemiec! – krzyknął. – Przyda ci się lekcja japońskich manier!”. Złapałem uchwyt przy drążku i posłałem mężczyźnie spojrzenie pełne niesmaku i lekceważenia. Zamierzałem przyłożyć temu bęcwałowi, ale to on wykonał pierwszy ruch. Chciałem go rozwścieczyć, więc bezczelnie posłałem mu cmoknięciem całusa. „No, dobra!” , krzyknął. „Teraz ci dam nauczkę!” Już miał się na mnie rzucić, kiedy nagle ktoś zawołał głośno: „Hej!” Pamiętam wesołą, śpiewną intonację tego okrzyku. Tak, jakbyście uporczywie czegoś szukali z przyjacielem i nagle on się na to natknął. „Hej!”. Spojrzałem w lewo, pijak obrócił się w prawo. Patrzyliśmy obaj na drobnego, starego Japończyka. Ten wątły pan miał pewnie po siedemdziesiątce, ubrany był w schludne kimono. Na mnie nie zwrócił uwagi, natomiast zwrócił się do pijanego robotnika konfidencjonalnym tonem, jakby chciał się z nim podzielić jakąś tajemnicą. „Podejdź no tu”, odezwał się do pijaka potocznym językiem. „Chodź, pogadamy”. Przywołał go delikatnym gestem dłoni. Potężny facet zbliżył się, jakby był na sznurku. Stanął tuż przed staruszkiem i wrzasnął, przekrzykując turkot kół pociągu: „A niby czemu, do diabła, mam z tobą gadać?!”Pijak stał teraz tyłem do mnie. Gdyby jego łokieć ruszył się choćby na milimetr, rzuciłbym się na niego. Starszy pan nadal uśmiechał się do pijanego. „Co piłeś?”, spytał, a jego oczy błyszczały zainteresowaniem. „Piłem sake!”, odparł pijany. „Ale to nie twoja sprawa!”. Nachylił się i obryzgał śliną staruszka. „Och, to wspaniale!”, ucieszył się starszy pan. „Doprawdy, wspaniale. Bo wiesz, jak też uwielbiam sake. Co wieczór ja i moja żona, która ma siedemdziesiąt sześć lat, podgrzewamy buteleczkę sake i zabieramy ją do ogrodu. Siadamy tam na starej drewnianej ławce, patrzymy na zachodzące słońce i sprawdzamy, jak radzi sobie nasza hurma. To drzewo zasadził mój prapradziadek , martwiliśmy się o to, czy odżyje po tych zamieciach śnieżnych, które nas nawiedziły w zeszłym roku. Jednak drzewo radzi sobie znakomicie, zważywszy na to, jak marna jest tam gleba. To taka nagroda, gdy wychodzimy je obejrzeć, bierzemy sake, nawet, kiedy pada”. Spojrzał na pijanego robotnika z błyskiem w oku. Gdy mężczyzna śledził potok słów staruszka, wyraz jego twarzy stopniowo łagodniał, jego pięści powoli się rozluźniały. „Tak”, powiedział, „Ja też bardzo lubię hurmę”. Jego głos złagodniał.„Właśnie!” powiedział staruszek z uśmiechem. „I jestem pewien, że masz wspaniałą żonę”. „Nie!”, odpowiedział robotnik. „Moja żona umarła”. Bardzo wolno kołysząc się wraz z ruchem pociągu, ten potężny mężczyzna zaczął łkać: „Nie mam żony, nie mam domu ani pracy, i tak bardzo się siebie wstydzę!” Po jego policzkach popłynęły łzy, a ciałem wstrząsnął dreszcz rozpaczy. Teraz przyszła kolej na mnie. Stojąc tam, taki wyszorowany, młodzieńczo niewinny, pełen wiary w zalety zachodniej demokracji , nagle poczułem się bardziej brudny niż ten mężczyzna. Wtedy pociąg dojechał do mojego przystanku. Kiedy drzwi się otwierały, usłyszałem, jak staruszek współczująco cmoknął. „Ojej, jesteś w naprawdę trudnym położeniu. Usiądź tu i mi o tym opowiedz”. Odwróciłem głowę, by spojrzeć na nich po raz ostatni. Robotnik rozsiadł się na ławce i złożył głowę na kolanach staruszka. Ten delikatnie głaskał go po brudnych, skołtunionych włosach. Kiedy pociąg odjechał, usiadłem na ławce. To, co chciałem załatwić mięśniami, zostało osiągnięte łagodnym słowem. Widziałem właśnie aikido, które sprawdziło się w walce, a jego istotą była miłość. Będę musiał praktykować je z zupełnie innym nastawieniem. Wiele czasu minie, nim będę potrafił wypowiadać się na temat rozwiązywania konfliktów”.
Można powiedzieć , że istotą dawania jest miłość. Możność ujrzenia, gdzie budzi się miłość, która jest poza wszystkimi słowami, której nie da się opisać, dość wychwalić. A jednak jest zawsze obecna. Każde uderzenie twojego serca, świergot ptaka… Nawiązanie kontaktu z taką właśnie miłością i szczodrością, jej korzeniami…. Czy ta praktyka jest właściwie czymś więcej? Wspólne praktykowanie w sandze, praktykowanie sangi z całą wspólnotą żyjących istot. Czy istnieje lepszy sposób na wykorzystanie czasu danego do życia?
Tłumaczenie: Magda Koziej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz